W „Przeglądzie Politycznym” nr 65 (2004) ukazał się artykuł profesora Michała Głowińskiego p.t. „Zawsze to samo”, inspirowany książką Sergiusza Kowalskiego i Magdaleny Tulli Zamiast procesu.  Tekst  artykułu zamieszczamy poniżej za zgodą autora.

 

 

 

Michał  Głowiński

 

ZAWSZE  TO  SAMO

 

(Wokół książki  Sergiusza Kowalskiego i Magdaleny Tulli

                   Zamiast procesu: Raport o mowie nienawiści)

 

                                                        1

         Tygodnik „Rola”, wydawany w Warszawie w ciągu trzech dziesięcioleci (1881 – 1912), nie należy do tych czasopism, o których by pamiętali historycy życia społecznego i historycy prasy. Nie ubolewam z tego powodu, aczkolwiek jego analiza mogłaby stać się ciekawym przyczynkiem do dziejów pewnych działań i pewnych postaw, które mają swoje przedłużenia w Polsce dzisiejszej. Uwzględniam to pismo, mimo że nie zajmuję się w tym szkicu historią, interesuje mnie dzisiejszy dyskurs antysemicki, a głównym przedmiotem rozważań i jednocześnie nieocenionym źródłem przykładów będzie niezwykle cenna, bo pokazująca tak zakres, jak istotę zjawiska,  księga komentowanych wypisów ze skrajnie prawicowej prasy z roku 2001, sporządzona przez  Sergiusza Kowalskiego i Magdalenę Tulli[1]. Przejrzałem w miarę dokładnie dwa roczniki „Roli” (1890 i 1891). Owa zgoła nie budująca lektura nasuwa różnego rodzaju refleksje. Przede wszystkim dotyczą one mechanizmów, które działają z równym nasileniem tak w ostatniej dekadzie XIX wieku, jak u początków stulecia XXI. Pewne twierdzenia, opinie, oceny powtarzają się tak, jakby nic między tymi okresami się nie stało, jakby nie przewaliła się straszna w skutkach historia XX wieku, choć oczywiście uwzględniano ewolucję realiów i przemiany w sferze takich czy innych szczegółów.

         Obowiązuje bezwzględnie zasada, która żadnym przekształceniom nie podległa: Żydom można zarzucić absolutnie wszystko. W tym także to, co dzisiaj niczyich zastrzeżeń nie budzi. Tak na przykład „Rola” bije na alarm, że żydowski organ o nazwie „Kuryer Warszawski” publikuje ogłoszenia matrymonialne, a jest to niezgodne z etyką chrześcijańską i zagraża rodzinie; chrześcijanin, który z takiego pośrednictwa korzysta, nabija kabzę żydowi-pośrednikowi (w tygodniku tym „żyd” pisano zawsze z minuskuły). Autorzy „Roli” nie znali jeszcze przymiotnika „polskojęzyczny”, ale to, co pisali o niesympatycznej sobie prasie, niewiele się różni od tego, co wypisują autorzy „Naszego Dziennika” czy „Głosu”. Poza różnicami w słownictwie, nieuchronnym jeśli się zważy, iż minął wiek z okładem, podobieństwa są zaskakujące.

         Sprawa ogłoszeń matrymonialnych to oczywiście drobiazg, jedno z niezliczonych bezeceństw, jakie przypisuje się znienawidzonej żydowskiej nacji. Nie jest ona społecznością, jest kliką, niszczącą współczesny świat, zatruwającą życie wszędzie tam, gdzie się pojawi, dopuszczającą się najohydniejszych rzeczy[2]. A szczególne szkody wyrządza Polakom. Jak wywodzi jeden z publicystycznych filarów „Roli”, posługujący się pseudonimem Bolesław Szczerbiec, w artykule Co nas kosztują Żydzi?[3] „Żyd nie idzie za pługiem na polu i nie uprawia roli własnymi rękami”, ale też nie pracuje jako robotnik, nie jest rzemieślnikiem, żeglarzem, żołnierzem, nie wydobywa niczego spod ziemi. Krótko: jest pasożytem. „W nauce, w sztuce, w muzyce żyd nie występuje nigdy jako siła samodzielna i twórcza. O wielkich wynalazkach technicznych żyda, o nadzwyczajnych odkryciach w dziedzinie umiejętności, dokonanych przez żyda, nigdyśmy nie słyszeli. Za to komuż nie jest znaną zręczność żyda, wyzyskującego na swoją korzyść i ku swojemu odkrycia i wynalazki cudze?”. Żyd ów pewną dziedziną zajmuje się wszakże umiejętnie i ze szczególna ochotą, powiada bowiem Bolesław Szczerbiec: „Za to jest faktem powszechnie uznanym, że żyd zajmuje się z wielkim zamiłowaniem służbą szpiegowania w obozie nieprzyjaciela”. O nieustannych spiskach i wszelkich działaniach tego rodzaju nie można oczywiście zapominać.

         „Rola” z dokładnością lekarza opisującego ciężką chorobę, wymienia najrozmaitsze żydowskie bezeceństwa. I robi to z wyraźnego punktu widzenia: polskiego i katolickiego. Bo chodzi tu o działanie na szkodę nas wszystkich, pobożnych Polaków, niezależnie od tego, czy mówi się w liczbie pojedynczej: Żyd, czy w mnogiej: Żydzi. To właśnie ci osobnicy są szkodnikami, wrogami tajnymi bądź ujawnionymi, a przede wszystkim wyzyskiwaczami, bezwzględnie łupiącymi szlachetnych przedstawicieli ludu polskiego. Wątek pekuniarny, w przedziwny sposób splatający się z religijnym, w wielu wywodach zdobywa pozycję dominującą.  Przy różnych okazjach stwierdza się otwarcie, że to właśnie Żydzi są najbardziej bezwzględnymi kapitalistami. A do kapitalizmu autorzy „Roli” sympatii nie żywią, ich wizja świata jest zdecydowanie populistyczna, choć od tradycyjnych form ustrojowych się nie odżegnują, są bowiem populistami typu konserwatywnego. Nie tylko kapitalizm jest bowiem wymysłem żydowskim, także – wszelka krytyka dawnych, sankcjonowanych przez religię form życia społecznego. Zakłada się w sposób bezdyskusyjny, że wyzyskiwaczami są jedynie Żydzi, a ponadto, że nie istnieje nic takiego, jak żydowska biedota. Autorzy „Roli” bronią biednych chrześcijan przed żydowskimi chciwcami i krwiopijcami, w tym właśnie ma – jak się zdaje – wyrażać się ich patriotyzm (jeśli chodzi o stosunek do zaborców, jest on nader układny); ataki na Żydów prowadzone są w ten sposób, jakby innych wrogów społeczeństwo polskie nie miało. Zadanie, jakie przed sobą stawiają autorzy „Roli”, to uświadamianie go o tym nie budzącym żadnych wątpliwości, ale nie przez wszystkich dostrzeganym stanie rzeczy. Autorzy „Roli” są bowiem z założenia tymi, którzy demaskują niecnych i zachłannych, ukrywających się i pozbawionych wszelkich skrupułów Żydów w imię dobra narodu i jedynej prawdziwej wiary.

Z tego pobieżnego przypomnienia wynika, że to, co głoszą ideolodzy otwartego antysemityzmu z lat dawnych, w istocie niczym – może poza stylem, poszczególnymi sformułowaniami i takimi lub innymi realiami – nie różni się od tego, co na ten temat mają do powiedzenia autorzy publikujący w pięciu czasopismach, uwzględnionych w książce Kowalskiego i Tulli.  Nie można wszakże pominąć różnicy zasadniczej: „Rola” jawnie, demonstracyjnie wręcz, określała się jako pismo antysemickie, a jej redaktorzy i autorzy szczerze, z nieukrywaną dumą deklarowali: jesteśmy antysemitami.  Rozpowszechnianie idei i postaw antysemickich traktowali jako  motywację i godny najwyższego szacunku cel swoich działań. Nawet na myśl im nie przyszło, że może być w tym coś nagannego, przeciwnie, rozpierała ich duma i samozadowolenie.

Nawiasem mówiąc, podobnie określali się skrajni już o wyraźnym zabarwieniu nazistowskim antysemici z końca lat trzydziestych XX wieku[4]. Wyrażało się to we wszystkim, co pisali, nawet w krytyce literackiej. Sięgnę po przykład pierwszy z brzegu, który dzisiaj wydawać się może groteskowy. Alfred Łaszowski, krytyk pod koniec lat trzydziestych jawnie faszystowski, taką przepowiednią kończył jeden ze swoich artykułów: „Literatura antysemicka zaczyna już powstawać, niebawem rozleje się szeroką falą. W interesie nas wszystkich leży, aby była dobra i potrafiła ustrzec się łatwizny, która w oczach przyjaciół i przeciwników obniża wartość dzieł sztuki pisarskiej”[5].

         I tu ujawnia się zasadnicza różnica między klasykami publicystyki antysemickiej, takimi jak redaktor naczelny „Roli”, Jan Jeleński, czy współpracownicy Stanisława Piaseckiego, a jej dzisiejszymi praktykami: ci pierwsi – jak już wiemy – przyznawali się do swojej ideologii, bo nie dostrzegali w niej niczego, co mogłoby skłaniać do jakichkolwiek krytyk i wątpliwości. Drudzy zaś zapewniają, że – skądże znowu – antysemitami nie są. Podobnie zresztą czynili kreatorzy i praktycy wielkiej kampanii marcowej, co bywało interpretowane jako jeden z przejawów komunistycznej hipokryzji i perfidii. Jest to zjawisko interesujące i godne refleksji, tym bardziej, że także do mowy potocznej wszedł pewien obyczaj, którego ucieleśnieniem stała się konstrukcja: „nie jestem antysemitą, ale…”[6]. Kiedy się ją słyszy, można być pewnym, że po owym „ale” nastąpi sekwencja antysemickich stereotypów, ten bowiem, kto w tej dziedzinie przesądów nie żywi, nie ma żadnych powodów, by posługiwać się tego rodzaju werbalnymi obwarowaniami. Owa rezygnacja z samookreślenia „jestem antysemitą”, choć nie ma praktycznych konsekwencji, naprowadza na wiele interesujących zjawisk. Można ją interpretować jako przejaw zakłamania lub fałszywej świadomości, ten wzgląd jednak, choć nie można go pominąć, wydaje mi się raczej mniej ważny. Po prostu po Zagładzie można było nie zmieniać poglądów, natomiast nie można określać się za pomocą słowa, którego konotacje uległy przekształceniom. Mamy tu do czynienia z ciekawym procesem językowym, świadczącym o zmianach społecznej psychologii i przekształceniach mentalności. Słowa „antysemityzm” i „antysemita” we wszelkiego rodzaju tekstach wrogich wobec Żydów zmieniły zakres. Dawniej oznaczały każdego, kto potępiał z takich czy innych powodów (religijnych, etnicznych, ekonomicznych) społeczność żydowską, zwalczał ją, widział w niej uosobienie wszelkiego zła, dzisiaj zaś ci, którzy Żydom pozostali niechętni, używają słowa w sensie wąskim: antysemitą jest ten, kto chce ich posłać do gazu! A że zwolenników ostatecznego rozwiązania w dawniejszej Polsce nie było i nie ma ich w Polsce dzisiejszej, stąd stwierdzenie, że antysemityzm w kraju naszym nigdy nie istniał i – co zrozumiałe samo przez się – nie istnieje. Wielu autorów idzie zresztą dalej: w ogóle nie ma w świecie antysemityzmu, wymyślili go bowiem sami Żydzi, gdyż chcą w ten sposób zdobyć wpływy i uzyskać różnego rodzaju profity ekonomiczne. A zatem antysemityzm stanowi jedynie perfidny żydowski wymysł, należy do sfery mitów, istnieje natomiast i jest groźny antypolonizm, reprezentowany wyłącznie przez Żydów, ich agentów i popleczników. Pogląd taki obwieszczają nie tylko szeregowi publicyści, ogłaszający produkty swojego pióra w tego rodzaju prasie, wypowiadają go także osoby prominentne, choćby polonijny prezes Moskal.

                                                        2

         Obfite materiały zebrane w książce Kowalskiego i Tulli są w zasadzie jedynie przykładami i choć ograniczają się do wypisów z pięciu pism z jednego tylko – 2001 – roku, pozwalają na refleksję uogólniającą. Takie zresztą jest przeznaczenie tej jedynej w swoim rodzaju antologii, jej autorom nie chodzi bowiem o zgromadzenie materiałów kompromitujących ten czy ów tytuł prasowy, gra toczy się o coś niepomiernie ważniejszego, a mianowicie o ujawnienie mechanizmu. Spróbuję na ich podstawie wydobyć podstawowe właściwości dyskursu antysemickiego w jego dzisiejszej polskiej wersji. Jest on jedną z postaci współczesnego dyskursu nacjonalistycznego[7]

                                      A. Podziały dychotomiczne  

         Stanowią one  nie budzącą wątpliwości podstawę tego rodzaju myślenia i mówienia. Bezwzględny podział na „nas” i na „was” stał się jego fundamentem i nie może zostać zakwestionowany, odrzucenie go czy choćby tylko przyznanie mu mniejszej roli równałoby się odejściu od podstawowych reguł, a w konsekwencji powodowało załamanie całego dyskursu. Podział ten tak został pomyślany, że w zasadzie nie uwzględnia wyjątków i przesunięć. Ktoś, kto należy do „was” (do „nich”) i jest po drugiej stronie, nie może zmienić swojej pozycji, nawet gdy tego pragnie i dążenie do zmiany deklaruje. Obowiązują tu ścisłe determinizmy. Ktoś, kto utrzymuje, że przeszedł od „was” do „nas”, prowadzi fałszywą grę i w istocie jest jeszcze bardziej niebezpieczny od tego, który żadnych zmian tego rodzaju nie planuje, gdyż nie wchodzą one w obręb jego życiowych strategii. Nie ma w tym zresztą niczego nowego, jeśli się przypomni, choćby znaną już w XIX wieku i całkiem intensywnie uprawianą propagandę skierowaną przeciw przechrztom, mającą także swój wyraz w literaturze. Krótko, ktoś, kto się urodził Żydem bądź przez „nas” za Żyda jest uważany, nie może stać się chrześcijaninem, nie może stać się Polakiem, czy przedstawicielem jakiejkolwiek innej nie semickiej nacji, nie ma on bowiem  prawa wyboru. Stąd takie formuły jak „Polak żydowskiego pochodzenia” czy „Żyd – Polak” są w obrębie tego dyskursu nie do pomyślenia, naruszają bowiem jego podstawową zasadę. W przypadkach skrajnych kwestionowana jest nawet formuła „polscy Żydzi”, traktuje się ją bowiem jako groźny oksymoron. Pamiętam, że jeden z koryfeuszy propagandy marcowej, skądinąd chlubiący się swą arystokratyczną genealogią i historycznym nazwiskiem, stwierdził expressis verbis, że mówienie o polskich Żydach jest dla narodu polskiego obraźliwe, co najwyżej można ostatecznie mówić o „Żydach z Polski”, przy czym nazwa kraju wskazuje jedynie na miejsce pochodzenia, nic więcej.

Bezwzględność podziału na „nas” i na „was” łączy się oczywiście z dominacją kryteriów etnicznych. One są najważniejsze, nic, co wynika z wyborów indywidualnych, po prostu tutaj się nie liczy, ze swej istoty jest nieważne i nie może być brane serio. Nie sposób oświadczyć, że chce się mieć taką krew a nie inną, o tym decyduje urodzenie. W tym punkcie właśnie ujawnia się rasistowski podkład tego kategorycznego podziału – i to niezależnie, czy jego zwolennicy są faktu takiego świadomi czy też nieświadomi, a także niezależnie od sposobu, w jaki ów rasistowski podtekst kamuflują. O podziale tym decydują także względy religijne, ale one – będę tę kwestię rozważał w dalszej części szkicu – są zdecydowanie podrzędne wobec czynników etnicznych, choć w istocie według tego światopoglądu także religii nie można zmienić.

Jest natomiast wysoce charakterystyczne, że jako jedno z kryteriów podziału odrzuca się tutaj język. Ulegać złudzeniom lingwistycznym nie wolno, albowiem językiem polskim posługują się także ci, którzy do nas nie należą i niekiedy fakt ten wykorzystują, by się podszywać i działać przeciw „nam”. Z tego względu jednym z ulubionych przymiotników w omawianej prasie jest epitet „polskojęzyczny”. Negatywne potraktowanie spraw językowych świadczy, że przeprowadzając bezwzględne podziały dychotomiczne, nie bierze się pod uwagę współczynników kulturowych. Podziały owe mają w najwyższym stopniu charakter wartościujący. U ich podstaw znajduje się założenie, że to „my” jesteśmy dobrzy, że po naszej stronie plasuje się to wszystko, co się aprobuje i uznaje za cnotę, po naszej stronie skupiają się wszelkiego rodzaju racje, podczas, gdy u tych, których określa się jako wrogów lub obcych, króluje zło, nie ma niczego, co stanowiłoby domenę cnoty, a o racjach w ogóle mówić nie sposób. U nas rządzi prawda, słuszna wiara i cnota, u nich – zło i fałsz, kłamstwo i chciwość. Jeśli ktoś sądzi, że sprawy nie układają się tak prosto, ulega złudzeniom, pada ofiarą oszustwa, albo – i to właśnie jest przypadek najczęstszy – prowadzi fałszywą grę, by nas oszukać, a z nami świat cały. I tutaj dochodzimy do następnej właściwości omawianego tu dyskursu, ściśle zresztą związaną z obowiązującymi  podziałami dychotomicznymi.

                                      B. Spiskowe widzenie świata

         Ci, którzy znajdują się po drugiej stronie w tym wszechogarniającym dychotomicznym podziale, nie tylko biernie reprezentują zło, stając się jego wcieleniem, oni  aktywnie go szerzą,  dążą do narzucenia go innym na wszelkie możliwe sposoby. A groźni są z tego szczególnie względu, że na ogół nie działają  z otwartą przyłbicą, wszystko robią z ukrycia i w przebraniu, stosując wszelkie środki w walce o zdobycie panowania nad światem. Odzywa się tu nieśmiertelny wzorzec Protokołów mędrców Syjonu[8]. Sam wątek pojawił się wcześniej, o czym przekonuje choćby cytowane zdanie z programowego artykułu publicysty „Roli” o tym, że Żydzi specjalizują się w szpiegowaniu na rzecz naszych wrogów; dorzucić możemy, że pojawia się także u tych, którzy raczej nie czują się kontynuatorami i spadkobiercami twórczości literackiej autorów związanych z carską Ochraną. Wystarczy  przypomnieć, że to Władysław Gomułka mówił wiosną roku 1967 w kontekście aż nadto jednoznacznym o piątej kolumnie.

         Z wszechobowiązującymi podziałami dychotomicznymi współistnieje spiskowa wizja świata. Żydzi są organizatorami   wszelkiego rodzaju perfidnych sprzysiężeń i w istocie wszystko, co robią, jest elementem działań spiskowych. I dlatego się ukrywają, przybierają nazwiska dalekie od stereotypu nazwisk żydowskich, wciąż udają kogo innego niż są naprawdę. Jest to klasyczny wątek propagandy antysemickiej. Obwieszczenie wiadomości, że znana dziennikarka tak naprawdę nie nosi polskiego nazwiska, pod którym publicznie występuje, nazywa się zaś Sara Rotenfisz, jest czymś dużo więcej niż informacją o danej osobie (nie wnikamy, prawdziwą czy zmyśloną), stanowić ma ważny akt w walce z żydowskim spiskiem. Ten wątek światopoglądu antysemickiego, nader żywy także dzisiaj, określiłbym jako tęsknotę za opaską. To posunięcie władz hitlerowskich nie pozostawiało miejsca na wątpliwości: żeby zidentyfikować czyjeś pochodzenie nie trzeba było w zasadzie żadnych specjalnych dociekań, wystarczało dostrzec sześcioramienną gwiazdę .  Odwołam się tutaj do własnego doświadczenia. Na początku roku 2004 miałem wieczór autorski w swym rodzinnym miasteczku. W jego trakcie jakiś starszy pan w jawnie antysemickim wywodzie chwalił mnie za to, że przyznaję się do swego żydowskiego pochodzenia. Ten, który niczego nie kamufluje, mimo wszystko ma mniej danych, by w spiskach uczestniczyć.

         Żydowskim spiskom i sprzysiężeniom przypisać można to wszystko, co się potępia, nie tylko drobne fakty, nie tylko lokalne wydarzenia, także wielkie zjawiska historii. W materiałach przedstawionych w książce Kowalskiego i Tulli współpracownicy pięciu uwzględnionych czasopism nieustannie utrzymują, że stalinizm to sprawka żydowska, powołana do życia i uformowana żydowskimi rękami i w żydowskim interesie. Więcej, jak piszą autorzy artykułu opublikowanego w „Nigdy Więcej” „antysemici dowodzą (…), że ZSRR był państwem żydowskim, a Stalin wykonywał polecenia Żydów. Dla polskich ekstremistów stalinowiec i Żyd to jedno i to samo, a zbrodnie stalinowskie to zbrodnie żydowskie” (podkreślenia autorów). Do tego wszakże takie  myślenie się nie ogranicza. W omawianej publicystyce spotkać się można ze stwierdzeniem, aczkolwiek chyba nie powtarzanym tak często i z takim naciskiem jak wspomniane poprzednio, że Hitler doszedł w roku 1933 do władzy przede wszystkim dlatego, że zakulisowo wsparli go Żydzi, bez ich aprobaty i pomocy nie miałby większych szans. Z tą ostatnią tezą wiążą się dalsze właściwości dyskursu antysemickiego początków XXI wieku, dane nam będzie je omawiać.

         W żydowskich spiskach chodzi o różne rzeczy, przede wszystkim o zapanowanie nad chrześcijańskimi społecznościami, a więc o władzę, ale nie tylko, w wielu przypadkach przede wszystkim o pieniądze. Organizując „rejwach wokół Jedwabnego”, Żydzi nie tylko chcą upokorzyć Polaków, wyrządzić im krzywdę i skompromitować przed światową opinią, w grę tu wchodzą ogromne pieniądze. I to w sposób dwojaki: z jednej strony w akcie wdzięczności za wielkie odszkodowania pragną odciążyć Niemców od winy, z drugiej – chcą dostać niewyobrażalnie wysokie odszkodowania (w niektórych tekstach pojawiają się informacje o miliardowych sumach), a organizują intrygi przeciw nam nie tylko dlatego, że są chciwi i wszystko staje się dla nich geszeftem (jedno z ulubionych słów w obrębie tej retoryki!), także z tej racji, że chcą złupić naród polski, ekonomicznie powalić, doprowadzić do nędzy. W tym sensie Jan Tomasz Gross jako autor książki o Jedwabnem jest uczestnikiem i animatorem wielkiego antypolskiego spisku.

C.     Uogólnienia      

W dyskursie antysemickim tak jak on się obecnie kształtuje, nie występują w istocie poszczególne jednostki, jest to świat konsekwentnie bezpodmiotowy, nie ma w nim konkretnych osób, pojawiają się jedynie reprezentanci stron, szlachetni, którzy są na naszym brzegu, źli, okropni, groźni ci z brzegu przeciwnego. Postacie wskazane z imienia i nazwiska oczywiście nie zostały całkiem wyeliminowane, traktuje się je jednak nie jako jednostki, ale przedstawicieli grupy. Zasada ta działa niemal uniwersalnie. Posłużę się przykładem karykaturalnym: jeśli jakiś pan Epsztajn dał w knajpie lub przed kioskiem z piwem po mordzie jakiemuś panu Dąbrowskiemu, to nie jest to zwykły konflikt dwu podpitych facetów, w ten sposób Żyd zaatakował Polaka, albo – jeszcze wyraziściej – Żydzi napadli na Polskę. Ta tendencja, jedna z tych, które organizują dyskurs antysemicki, sprawia, że nazwy osób będących Żydami czy tylko z takich lub innych względów za Żydów uważane, pojawiają się nader często w liczbie pojedynczej.

Zjawisko to ma szersze uzasadnienie w ogólnych regułach rządzących tego typu dyskursem: także gdy idea ta nie jest formułowana expressis verbis, przyjmuje się, że obowiązuje odpowiedzialność zbiorowa. Tu nie chodzi o rozgrywkę z konkretną osobą, o konkretne z nią porachunki, a gdy takie się pojawiają, polemika nie musi mieć charakteru antysemickiego. Kowalski i Tulli słusznie przyjęli, że nie uwzględniają ataków na poszczególnych ludzi, jeśli nie pojawia się w nich wątek determinacji etnicznej. Gdyby dyrektorkę „Zachęty” w roku 2001 atakowano wyłącznie za decyzje, które uznawane są przez ich krytyków za nietrafne czy niesłuszne, byłoby to wydarzenie zupełnie innego typu. W atakach na Andę Rottenberg pojawiało się wszakże twierdzenie, że podejmuje ona właśnie takie niekorzystne dla narodu polskiego decyzje, bo korzenie ma żydowskie i z tej racji powinna wystawy organizować nie w Polsce, ale w Izraelu. W wizji świata, którą tutaj próbuję zrekonstruować, uogólnienia tego typu wiążą się bezpośrednio z fundamentalnymi podziałami dychotomicznymi oraz ze spiskową koncepcją rzeczywistości.

W obrębie tego rodzaju generalizacji pojawia się wszakże jeden wyraźny wyłom, w dyskursie antysemickim, przynajmniej wtedy, gdy nie ma on charakteru bezwzględnie rasistowskiego, dopuszczalna jest figura „dobrego Żyda”. W materii tej obowiązuje konsekwentnie zasada następująca: dobrym Żydem nie jest człowiek w takiej lub innej dziedzinie zasłużony, choćby wybitny pisarz, pedagog, muzyk, lub uczony (ani Janusz Korczak, ani Albert Einstein według tego typu ideologów nie mogliby się pojawić w tej roli), dobrym Żydem jest tylko i wyłącznie ten, który obwinia i demaskuje własną społeczność i czyni to w taki sposób, że dostarcza nam argumentów, potwierdza nasze oskarżenia, czyli przechodzi na naszą jedynie słuszną stronę. Figurę dobrego Żyda konstruowano już w „Roli”, a w publicystyce, z której ekscerpty zebrano w książce Zamiast procesu, w rolę tę wciela się  w zasadzie jeden człowiek: Norman Finkelstein, autor zdumiewającego elaboratu, przełożonego zresztą na polski[9], o nadużyciach (historycznych, interpretacyjnych, finansowych), jakich dopuścili się Żydzi (głównie amerykańscy, ale nie tylko) w swych zabiegach o odszkodowania związane z Zagładą i we wmawianiu światu, że Holokaust był wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju. Ów dobry Żyd traktowany jest z reguły z najwyższymi rewerencjami, przedstawia się go jako niekwestionowany autorytet intelektualny i moralny, jako tego, który zna zwalczaną nację od środka, świadom jest jej bezeceństw i  nie boi się mówić o nich prawdy. Dobry Żyd z reguły generalizacji nie podlega.

D.     Selektywny stosunek do historii

Jedną z konsekwencji trzech opisywanych dotychczas właściwości dyskursu antysemickiego w jego kształcie z roku 2001 jest swoisty stosunek do przeszłości. Autorzy książki Zamiast procesu słusznie podkreślają, że odwołania do historii (niemal wyłącznie dwudziestowiecznej) są w tej publicystyce nadzwyczaj częste i odgrywają w niej ważną rolę. Historia stanowi tu swojego rodzaju rezerwuar przykładów, pozwalających demonstrować naszą szlachetność  przeciwstawianą ich ohydzie. To właśnie historia pozwala pokazać, że Żydzi są naszymi odwiecznymi wrogami, działają bezwzględnie na naszą szkodę, chcieli nas zniszczyć dawniej i chcą zniszczyć teraz, kiedy spiskują z innymi wrogami naszego narodu, wydają walczącą z naszymi tradycjami i wartościami polskojęzyczną prasę, działają przeciw naszej polskiej religii, a także – rozpowszechniają za granicą kłamliwe o nas opinie. A opowiadając się za przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej, chcą pozbawić nas niepodległości.

W większości zamieszczonych w książce Kowalskiego i Tulli materiałów Żyd znaczy komunista, zakresy słów tych niemal całkowicie na siebie zachodzą. W elukubracjach tych żyje w niczym nie zmienionej postaci znana z okresu międzywojennego idea żydokomuny, mimo że samo słowo nie występuje bodaj ani razu. Żyd jako ucieleśnienie zła uniwersalnego odpowiedzialny jest za wszystko, co najgorsze, w tym za  stalinizm. Niejednokrotnie się sugeruje, że Stalin realizował tylko żydowskie pomysły i dyrektywy, po prostu szedł na żydowskim pasku. A niektórzy głoszą, że Hitler dorwał się do władzy jedynie za sprawą żydowskiego poparcia. Można powiedzieć, że to widzenie historii jest nie tylko selektywne, ale także na swój sposób monotematyczne. O czymkolwiek się mówi, z cienia wyłania się złowroga figura Żyda.

Historia potrzebna jest autorom takich pism jak „Nasz Dziennik”, „Nasza Polska” czy „Głos” po to przede wszystkim, by przedstawić listę krzywd wyrządzonych Polakom przez Żydów. Oskarżają nas, że to my, Polacy, spaliliśmy w stodole w Jedwabnem pewną liczbę Żydów; przede wszystkim to kłamstwo, ale nawet gdyby tak było, czymże to jedno wydarzenie jest przy ogromie zbrodni żydowskich. I tutaj pojawia się obiegowy motyw: to Żydzi po 17 września 1939 roku pomagali Sowietom w wywózce Polaków w głąb Związku Sowieckiego. Pomagali nie konkretni Żydzi, czy żydowscy komuniści, pomagali Żydzi tout court, niezależnie od tego, gdzie byli, co robili, jaka była ich życiowa kondycja. Postawa taka mieści się w ramach generalizacji, o której już mówiłem, można zatem było się jej spodziewać. Dla omawianego w tym miejscu stosunku do historii ogromnie ważne jest to, że uogólnionej wizji wroga towarzyszą przemilczenia. W antysemickiej fabule o wywożeniu Polaków na Sybir nie wspomina się ani słowem, że wywózki obejmowały również Żydów i to w dużej skali. Jest to fakt nieważny w tego rodzaju wizji świata, bo w ogóle nie mógł zaistnieć. Żydzi niejako z góry nie mieli prawa podlegać tym samym represjom co Polacy, a faktu, że one ich także obejmowały, po prostu nie bierze się pod uwagę. Opatrzność Żydom wyznaczyła w dziejach inną rolę, muszą być wspólnikami złoczyńców.

Tego rodzaju selektywne ujęcia historii dotyczą nie tylko tego, co wiąże się z Sowietami, mają charakter uniwersalny. A przede wszystkim obejmują drugą wojnę światową. Nie wszyscy posuwają się tak daleko jak Dariusz Ratajczak w głoszeniu tego, co zwykło się nazywać kłamstwem oświęcimskim, bliski jest im jednak przyjęty przez tego pseudo-historyka kierunek. Tak jak w propagandzie marcowej umniejsza się wszystko, co składało się na Zagładę, a także wskazuje, że w istocie sami Żydzi się do niej przyczynili, bo w jakiejś mierze ją zaprojektowali i pomagali Niemcom w realizacji zamierzenia. W obrębie tak swoistego ujęcia historii ważniejsza od informacji o tym, że wymordowano miliony ludzi, jest wiadomość, że część tzw. żydowskiej policji współpracowała z okupantem.

W granicach tej wizji dziejów rzetelność faktograficzna gra rolę znikomą, a niekiedy w ogóle nie jest brana pod uwagę. Chodzi tu bowiem przede wszystkim o wymiar symboliczny, a symbolika w tego rodzaju kontekście ma charakter aprioryczny. Zwraca uwagę pełna eliminacja tych wydarzeń i osób, które mogłyby symbolizować przyjaźń,  wspólnotę czy przynajmniej współpracę między Polakami i Żydami. Nie  przywołuje się takich faktów i postaci z historii dawniejszej,  ale są też pomijane fakty z lat wojny. Na choćby  wzmiankę o „Żegocie” nie ma w tym dyskursie miejsca. Mieszczą się zaś ogólnikowe rozważania o dobru, jakie Polacy czynili (i nadal czynią), o gościnie, jakiej im na swoich ziemiach udzielili – i o niewdzięczności, z jaką wciąż się spotykają.

                            E.  Oskarżenia  

Skoro już mówimy o swoistej pojemności tego dyskursu, to musimy podkreślić, iż ważną jego właściwością jest fakt, że są w nim możliwe wszelkiego rodzaju oskarżenia kierowane pod adresem Żydów – także takie, które nie uwzględniają powszechnie znanych faktów, wchodzą w konflikt z empirią i prawdopodobieństwem, nie liczą się z wymaganiami zdrowego rozsądku. W dziedzinie tej tradycja jest dawna i obszerna, by przypomnieć tylko przykłady najbardziej znane od średniowiecza: legendę o zatruwaniu studzien czy o mordowaniu chrześcijańskich dzieci, bo krew ich potrzebna jest do wypieku macy. Z wydarzeń współczesnych najbardziej drastyczne jest stwierdzenie, że to Żydzi zorganizowali 11 września atak na World Trade Center, to oni właśnie dokonali tej zbrodni. Pytanie nie pada: jaki by w tym mieli cel i jakim sposobem do takiego wyczynu zachęcili arabskich terrorystów. O tym, że to Żydzi właśnie stali za tą zbrodnią, świadczyć ma  to, że tego dnia ich współplemieńcy zatrudnieni w obydwu wieżowcach do pracy się nie stawili – i uratowali sobie życie. Nie dowiadujemy się, z jakich źródeł tę sensacyjną informację zaczerpnięto, można się domyślać, że z propagandy arabskiej.

Absurdalne zarzuty, nie mające żadnych racjonalnych wytłumaczeń, nie są w propagandzie antysemickiej wyskokiem, niespodziewaną aberracją, wynikającą ze szczególnego zacietrzewienia czy nadgorliwości, są one następstwem samej  istoty tego rodzaju nienawistnego dyskursu, jednym z podstawowych elementów jego struktury. Jeśli bowiem  jakąś grupę narodową czy społeczną traktuje się jako uosobienie najgorszego zła, przypisać jej można każdą zbrodnię i oskarżyć o wszystko. Mechanizm ten jest nie tylko właściwością dzisiejszej mowy nienawiści, funkcjonował mutatis mutandis w pre-endeckiej „Roli”, nader był wyraźny w propagandzie marcowej, by przypomnieć choćby to, co wypisywał taki jej koryfeusz, jak Ryszard Gontarz, czy prasa związana z kierowanym przez Bolesława Piaseckiego „Paxem”. W wielu przypadkach chodzi o przerzucenie na Żydów odpowiedzialności za oceniane negatywnie wydarzenia i tendencje, a także – kryzysy ekonomiczne, czyli za wszystko, co natrafia na społeczną dezaprobatę. Ktoś mógłby powiedzieć, że procedura taka ma pewne uzasadnienia socjotechniczne, bywa ona wszakże domeną swoiście pojmowanej czystej sztuki. Twierdzenia, że Zagłada nie tyle dotknęła Żydów, ile była przez nich organizowana, czyli – innymi słowy – że Żydzi sami siebie mordowali, była to zatem zbrodnia na życzenie tych, którzy stali się jej przedmiotem, nie dają takich możliwości, tym bardziej, że wchodzą w konflikt z innymi oskarżeniami. Tutaj jednak nie obowiązuje zasada wyłączonego środka, można oskarżać równocześnie o a i nie-a, reguły logiki nie są przedmiotem specjalnej troski. Można zatem głosić, że Żydzi skazali się sami na to, co ich spotkało, bo są pozbawieni wszelkiej społecznej solidarności,  utrzymując zarazem, że stanowią jedną wielką sitwę, solidarnie dbającą wyłącznie o swoje własne interesy i działającą na niekorzyść innych, przede wszystkich Polaków.

                            F. Poza  refleksją moralną

         Wszyscy autorzy uwzględnieni w wypisach Kowalskiego i Tulli uważają się za wyznawców jednoznacznych i ogólnie obowiązujących zasad moralnych, a jeśli mówią o niemoralności, to wyłącznie u innych. To, co robią sami, znajduje się zaś poza wszelką refleksją moralną, nikt tu się nie zastanawia nad sensem moralnym i moralną wymową własnych czynów, idei, postaw. Zapewne z góry się przyjmuje, że to, co przez obcych jest traktowane jako szerzenie nienawiści, równa się głoszeniu prawdy, jest zatem moralnie zasadne, a ponadto chodzi tu przecież o walkę dobrego ze złym, a autorefleksja na tematy etyczne osłabiałaby bojowość, rodziła wątpliwości, ten zaś, kto uważa się za bojownika słusznej sprawy, powinien być ich pozbawiony.

         Ów amoralizm ujawnia się między innymi w tym, co autorzy publikujący w pięciu pismach mają do powiedzenia na temat Jedwabnego. Dla nich, niezależnie czy są świeckimi dziennikarzami, czy miejscowymi duchownymi (nawet gdy jak biskup Stefanek należą do grona hierarchów), fakt, że w stodole spalono sporą grupę osób nie jest w istocie ważny, nie ma znaczenia i do żadnej poważniejszej refleksji nie skłania. Ważne jest po pierwsze to, że podana w książce Grossa liczba ofiar została zawyżona, po drugie, że ów akt był uzasadniony, gdyż stanowił odpowiedź na bezeceństwa Żydów w czasie okupacji sowieckiej, po trzecie, że zbrodni tej nie dokonali Polacy, po czwarte, że Żydzi, oskarżając o morderstwo w stodole Polaków, kierują się narastającym w miarę czasu antypolonizmem, a czyniąc to, chcą uzyskać nie tylko wymierne w liczbach korzyści (najpierw mówiło się o 600 milionach dolarów, potem suma ta urosła do 600 miliardów!), ale po prostu zniszczyć gospodarczo państwo polskie i doprowadzić cały naród do statusu nędzarzy i niewolników[10]. Przykazanie „nie zabijaj” tutaj nie obowiązuje, jeśli dotyczyć by miało tych, co znajdują się po drugiej – niesłusznej – stronie w podstawowym podziale dychotomicznym. Pojawia się czasem wątek całkiem osobliwy: nawet jeśli to my zabiliśmy tych ludzi w Jedwabnem w lipcu 1941 roku, to w istocie nie ma o czym mówić, bo oni maltretowali nas i zabijali w jeszcze gorszych okolicznościach. Zastrzeżenia moralne nie dotyczą poszczególnych osób, jeśli pochodzą z nas: aktywni uczestnicy pogromu, którym udowodniono udział w morderstwie, są w istocie ofiarami żydowskich intryg, niemal – jak bracia Laudańscy – bohaterami.

         Sposób pisania o Jedwabnem, gdy sprawa zbrodni wypłynęła na powierzchnię, nie jest zjawiskiem odosobnionym, choć w nim właśnie ujawnił się ten styl ujmowania świata, który za czasów Polski Ludowej nazywano dawaniem odporu. W takiej sytuacji w istocie nie jest ważne, jak rzeczy mają się naprawdę, istotne jest, by zdyskwalifikować i unieważnić to, co głosi ten, kogo uważa się za przeciwnika. Nie jest zjawiskiem odosobnionym, bo stanowi składnik kompleksu szerszego:  komentarzy dotyczących Zagłady i jej ocen. A w obrębie mowy nienawiści jest to fenomen nader osobliwy. Holokaust nie spotyka się w zasadzie z bezpośrednim potępieniem, ofiary nie są darzone współczuciem, choć przyznać trzeba, że stosunkowo niewielu osiąga ten stopień zacietrzewienia i odwagi, by – jak pseudo-historyk z Opola, Dariusz Ratajczak (zresztą bohater pozytywny kilku wypowiedzi, pomieszczonych w omawianej książce ) – głosić, że w istocie niczego takiego jak obozy zagłady i Holokaust nie było. Mordowanie Żydów nie budzi jednak żadnej refleksji moralnej. Przeciwnie, pisze się, że Polacy ucierpieli nie mniej od Żydów, a w istocie więcej, i też byli obiektem Holokaustu (to tu pojawia się osobliwy wątek współzawodnictwa o pierwszeństwo w cierpieniu, dobitnie podkreślany w komentarzach Kowalskiego i Tulli). Dalej, że liczba ofiar była mniejsza, że wynosiła nie sześć milionów, jak utrzymują Żydzi, ale zaledwie półtora, tak jakby to zmniejszało rangę problemu. Wreszcie dla wielu tych, co uprawiają tego rodzaju retorykę, najważniejsze jest to, że sami  Żydzi w mordowaniu brali udział, że byli oprawcami własnej społeczności, a warszawskie getto po prostu roiło się od agentów gestapo. Niekiedy, czytając tego rodzaju wywody, pomyśleć można, iż Żydzi zginęli na własne życzenie, choć sformułowana wyraźnymi słowy teza, że popełnili zbiorowe samobójstwo, jednak się nie pojawiła. A przy tym jest naganne upominanie się o to, by inni pamiętali o ich nieszczęściu[11].

Sprawa Zagłady nie jest dla autorów, posługujących się mową nienawiści, domeną  historii i pamięci. Jest to istotny składnik tego, co zwykli nazywać kwestią żydowską (w jej dzisiejszej postaci). Żydzi tworzą bowiem „religię holokaustu”[12], by podporządkować sobie innych i zapanować nad światem. Ważne jest nie zastanawianie się nad wymordowaniem prawie całej społeczności, ważne są nie refleksje moralne nad tym, jak to się stało, że zbrodnia taka była możliwa, ale przeciwdziałanie żydowskim roszczeniom – przede wszystkim politycznym i ekonomicznym (jeden z publicystów wyrażał współczucie bankom szwajcarskim, że musiały zwrócić sumy zdeponowane przez zaginionych Żydów, którzy oczywiście sami nie mogli ich odebrać). I tutaj nie ma już wątpliwości: Holokaust[13] stał się kolejnym żydowskim interesem, którego jedynym celem są odpowiednio zmaksymalizowane zyski. W retoryce tej pojawiają się nieustannie takie formuły jak „holocaust industry”, „przedsiębiorstwo holocaust”, „holocaust geszeft”, „shoah-business” itp.; jednym z tych, którzy o Holokauście mówią jako o żydowskim businessie, jest biskup Stefanek. A głównym autorytetem w tej materii okazuje się wspominany już dobry Żyd, Norman Finkelstein. Autorzy nie czują żadnych moralnych oporów w takim ujmowaniu sprawy, fakt zamordowania milionów ludzi traci swoją wagę. Stan wiedzy publicystów antysemickich na ten temat jest zresztą rozpaczliwie niski, znają swoje racje – i to im wystarcza. Nawiasem mówiąc książka Finkelsteina jest jedyną pracą o Holokauście, na jaką się powołują i zapewne jedyną pozycją,  jaką przeczytali (zresztą dotyczy  ona Zagłady jedynie pośrednio). W istocie cała literatura przedmiotu jest konsekwentnie odrzucana.                                                                                                                      3

         Szczególnej uwagi wymaga wątek religijny występujący w dzisiejszej wersji dyskursu antysemickiego. Odwołania wyznaniowe mają tutaj znaczenie fundamentalne. Autorzy przestrzegający jego reguł określają się nie tylko jako prawdziwi Polacy, również jako prawdziwi katolicy. Jest to zdumiewający typ religijności – nie tylko dlatego, że zapomina się tu o tym, że w języku greckim „katholikos” znaczy powszechny. Religia stała się jednym z podstawowych wyznaczników bezwzględnie obowiązujących podziałów dychotomicznych i jest tak traktowana, jakby była z góry dana i nie wymagała refleksji, nie podlegała jakimkolwiek przemianom i obowiązywała w tej wersji, jaką tutaj uznaje się za jedynie słuszną. Krótko, staje się ona biczem na wszystkich, uważanych za innych, niegodnych, niewiernych.

         Trzeba to podkreślić z wielką siłą: ta forma katolicyzmu (jak przed wojną religijność ONR-u) jest zdecydowanie anty-ewangeliczna. Nie przyjmuje się do wiadomości, że idea miłości bliźniego obejmuje nie tylko tych, których uważa się za współwyznawców i współplemieńców,  ale także wszystkich innych. Tak fundamentalne teksty jak Kazanie na Górze są dla tego typu religijności w ogóle nieistotne. I nie ma w tym niczego zaskakującego, skoro odwołania do religii stają się narzędziem walki i nie wiążą się z refleksją moralną. Jeśliby szukać symboli w historii, to powiedzieć można, iż patronem nie jest tu (i być nie może) św. Franciszek z Asyżu, doskonale zaś do tej roli nadaje się Torquemada.

         Następstwem owej anty-ewangeliczności jest konsekwentne odrzucanie wszelkich idei ekumenicznych. Według tej wykładni, religia – traktowana jako jedyna prawdziwa – jest nie po to, by łączyć tych, co pod takimi lub innymi względami się różnią, ale by wydzielać nas, którzy jesteśmy jej prawowitymi wyznawcami, i tworzyć wyraźną podstawę do odrzucania wszystkich innych. Jej celem jest nie ujawnianie podobieństw i miejsc wspólnych, przeciwnie, jest podkreślanie odmienności i negatywne oceny tych, którzy do „nas” nie należą. Bo też koncepcja ta jest nie tylko anty-ekumeniczna, mamy tu do czynienia ze zjawiskiem bardziej zaawansowanym. Katolicyzm jest tu pojmowany jako element plemienności, konkretnie zaś: polskiej plemienności, jako jeden z jej wyróżników, a także swoista emanacja. Wyrazem tej koncepcji jest znana już w okresie międzywojennym, a niewykluczone, że wcześniej formuła: Polak-katolik. Katolicyzm utożsamiany jest z polskością. W dyskursie antysemickim stał się on zatem swojego rodzaju kategorią etniczną. Taka jego koncepcja ujawnia się w istocie we wszystkich wypowiedziach, zgromadzonych w tej książce i to niezależnie od tego, czy autorem danego tekstu jest osoba świecka czy duchowna (niekiedy zajmująca wysoką pozycję w hierarchii).

         To, że katolicyzm jest wyróżnikiem polskości i jej niezbywalnym elementem, stanowi aksjomat, którego nie tylko nie poddaje się krytyce, ale wręcz nie czyni przedmiotem refleksji. O tym, co tworzy oczywistość, nie trzeba nie tylko dyskutować, ale nawet – myśleć. Z dyskursu tego wyłania się z niezwykłą wyrazistością wizja religii jako kategorii etnicznej, a nawet – w ogólności jednego z podstawowych  kryteriów umożliwiających podziały etniczne.

                                                        4

         Warto spojrzeć na zgromadzone w książce Kowalskiego i Tulli materiały z jeszcze jednego punktu widzenia – i zapytać: kim są autorzy tekstów w niej przedstawionych. Ogromna większość to nazwiska nikomu nieznane poza – być może – czytelnikami tego rodzaju prasy. Powiedzieć można, iż mamy tu do czynienia z jednogłowym autorem, posługującym się tym samym jakże marnym językiem (super-nacjonalizm nie obejmuje szacunku dla języka polskiego), odwołującym się do tych samych stereotypów i tych samych przesądów, uznającym te same autorytety, ulegającym tym samym fantazmatom. Ów jednogłowy autor nie ujawnia niemal żadnych różnic indywidualnych i zaiste byłyby stratą czasu i energii rozważania o tym, czym jakiś pan Jerzy Biernacki różni się od jakiegoś pana Piotra Jakuckiego czy kogoś kryjącego się pod wziętym od Dmowskiego pseudonimem Wybranowski; byłoby zajęciem bezsensownym rozważanie, czym różni się jakaś pani Grażyna Dziedzińska (nawiasem mówiąc wyjątkowo krwiożercza) od jakiejś pani Teresy Kuczyńskiej, będącej starszą specjalistką od propagandy antysemickiej w „Tygodniku Solidarność”. Ważna jest tu krańcowa jednolitość, nie – takie lub inne zróżnicowania.

         Większość tych, których produkcje składają się na opus owego jednogłowego autora, są w istocie figurami anonimowymi. W omawianej książce pojawiają się wszakże fragmenty wypowiedzi osób publicznych, zajmujących niekiedy w życiu społecznym wysoką pozycję. Począwszy od kardynała Glempa, który w sposób niewiele się różniący choć bardziej oględny w słowach wypowiada idee dobrze znane z elukubracji jednogłowego autora, a także kilku biskupów. Znajdujemy tu także wypowiedzi księży nie będących hierarchami. Oczywiście osoby znane wywodzą się nie tylko z kręgu duchownych. Znaleźć wśród nich można figury szczycące się swoimi akademickimi tytułami, by wymienić ks. profesora Czesława Bartnika, profesora Piotra  Jaroszyńskiego czy szeroko i niezbyt chlubnie znanego już w latach Polski Ludowej profesora Ryszarda Bendera. A także osoby na stanowiskach jak parlamentarzyści: poseł Antoni Macierewicz czy senator Jadwiga Stokarska. Trzeba tu zaznaczyć, że wypowiedzi profesorów i polityków niczym się nie różnią od tego, co produkuje jednogłowy autor. Stopień schematyzacji jest tu zdumiewająco wysoki, podobnie zaawansowane jest zrównanie poziomów.

Warto też zapytać skąd się wzięli tak liczni autorzy uprawiający tego rodzaju nienawistną publicystykę. W przypadku niektórych z nich nie stanowi to tajemnicy. Historyk Szcześniak, autor licealnych podręczników, widzący w przypominaniu Holokaustu jedynie przejaw żydowskiego szowinizmu, był etatowym pracownikiem aparatu partyjnego na szczeblu KC PZPR, a dwojący się i trojący Jerzy Robert Nowak, występujący obecnie w barwach profesora (nie wiadomo, jakiej dyscypliny!), był tuzinkowym PRL-owskim dziennikarzem, specjalizującym się w pisaniu apologii Janosa Kadara. Nie wszyscy autorzy wywodzą się z kręgu PRL-owskich ideologów, są wśród nich osoby (nieliczne zresztą), które niegdyś związane były z antykomunistyczną opozycją. Wydaje się wszakże, iż większość to spadkobiercy przedwojennego ONR-u i marca 1968. Ich sposób myślenia i pisania to bezpośrednia kontynuacja ideologii i retoryki, jakie pod koniec lat trzydziestych charakteryzowały  grupę Bolesława Piaseckiego, w tym, co piszą i jak piszą autorzy uwzględnieni przez Kowalskiego i Tulli, ujawniają się zdumiewające analogie. Analogie we wszystkim, w sposobie myślenia, w manipulowaniu stereotypami, w sposobach, w jakich skłania się – pośrednio i bezpośrednio – odbiorców do postaw nienawistnych, w demaskatorskiej stylistyce. Mamy tu zaiste do czynienia z ciągnącą się przez dziesięciolecia jednością: u początków znajdują się działający w różnych epokach klasycy antysemityzmu, a potem międzywojenny ONR, pławiący się w marcowych żywiołach „Pax” i wreszcie dzisiejsi kontynuatorzy – od Leszka Bubla do owego jednogłowego autora, którym zajęli się w swej książce Kowalski i Tulli. Zmianie uległy jedynie realia, bo te oczywiście trudno było powtarzać,  nie została natomiast jej poddana ich fantasmagoryczna oprawa. Obserwujemy tu bezpośrednią kontynuację polskiej wersji faszyzmu, a także jego komunistycznej mutacji, czyli moczaryzmu. Dokonano dzieła syntezy.

                                                 5                                          

 Nasuwa się pytanie: jaki jest cel tak nasilonej i konsekwentnej propagandy antysemickiej w kraju, którego większość obywateli nigdy z żadnym realnym Żydem się nie zetknęła, na własne oczy go nie widziała? Kowalski i Tulli twierdzą w jednym ze swych komentarzy, że ma ona budzić poczucie wspólnotowe. I na pewno to czyni, odwołując się do historii, swoiście pojmowanej religii i motywów etnicznych, a także ożywiając rozmaite repertuary stereotypów. Ten wzgląd wydaje mi się niewątpliwy. Niewątpliwe wydaje mi się również to, iż chodzi tu po prostu o ekspresję, o to, że uzbrojeni w pióro osobnicy składający się na owego jednogłowego potwora czują silną potrzebę wyrażenia swych nienawistnych emocji, niejako wyładowania frustracji. Myślę, że tego względu psychologicznego nie można nie brać pod uwagę.

Jaka wszakże ma być funkcja społeczna tego rodzaju propagandy? Dokuczenie Żydom, zapewne tak. Chodzi wszakże o coś znacznie więcej, adresatami propagandy antysemickiej nie są Żydzi, oni bywają jedynie jej przedmiotami i ofiarami, w tym wypadku zwraca się ona do społeczeństwa polskiego. Co chce uzyskać? I tu mamy do czynienia z dziwacznym paradoksem. Z jednej strony podbija ona narodowego bębenka, bo to przecież „my” jesteśmy zawsze szlachetni i mądrzy, po naszej stronie plasują się wszelkie możliwe racje, ale też jesteśmy nie tylko narażeni na spiski, ale wobec nich bezradni. Wszyscy na nas czyhają, wszyscy chcą nam zrobić krzywdę, ograbić a może nawet wymordować. Ta szlachetna społeczność  jest w swej istocie bezradnym samotnym tłumem, słabym, pozbawionym przyjaciół. Fakt, że takie ujęcie pojawia się w dyskursie o wyraźnych cechach nacjonalistycznych, po prostu zdumiewa, pisze się bowiem o narodzie polskim tak, jakby składał się z bezradnych, zagubionych, niewykształconych kmiotków, z którymi każdy może robić to, co zechce. W jakim stopniu dochodzi tu do głosu zadawniony i całkiem irracjonalny kompleks niższości, a  w jakim jest to element gry politycznej o wyraźnych celach, trudno wymierzyć. W każdym razie, gdyby ktoś chciał się posługiwać kategoriami, jakie w tych elukubracjach występują, mógłby całkiem zasadnie orzec, że ujawnia się tu antypolonizm. Dodam: taki, o którego nie można oskarżać Żydów, w każdym razie jeśli się nie chce  popaść w absurd zupełny.

Niewątpliwym efektem tego rodzaju publicystyki jest budzenie strachu i poczucia zagrożenia. Pod tym względem niczym ona się nie różni od wszelkiej publicystyki totalitarnej, niezależnie od tego, jaki odcień totalitaryzmu ona reprezentuje. Wywoływanie strachu to jeden ze środków sprzyjających panowaniu nad społeczeństwem, bo ten, który to czyni, przedstawia się jako osobnik świadomy rzeczy, nie ulegający złudzeniom, zawsze gotów do walki o interesy tych, którzy są zagrożeni. Jaki ma sens i jakie może wywoływać skutki budzenie strachu w czasach, w których szczęśliwie nic krajowi nie grozi, nad tym ci, co praktykują tego rodzaju propagandę, się nie zastanawiają. Żydom przypisuje się w dyskursie antysemickim różne role, znajduje się wśród nich – jak w omawianym przypadku – także rola straszaka.

        

 

        



[1] S. Kowalski, M. Tulli, Zamiast procesu, Raport o mowie nienawiści, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2003. Moje rozważania zawdzięczają dużo wnikliwej rozprawie zamykającej, napisanej przez obydwoje autorów. Wysoce interesującą dyskusję o tej książce jeszcze zanim się ukazała, ogłosił miesięcznik „Midrasz” (2003 nr 2), uczestniczyli w niej: Hanna Świda-Ziemba, Cezary Michalski, Helena Datner i Piotr Szumlewicz.

[2] Streszczam  tu rubrykę Judaica  z numeru 5 z roku 1890.

[3] „Rola” 1891 nr 1. Pseudonimu Bolesław Szczerbiec używał dziennikarz o nazwisku Franciszek  Lustrzykowski.

[4] Zob. o tym m.in. książkę J. J. Lipskiego Katolickie państwo narodu polskiego, Londyn 1994.

[5] A. Łaszowski, Literatura tendencyjna, „Prosto z mostu” 1938 nr 8.  Bezpośrednim przedmiotem rozważań, a także pretekstem do uogólnień i apeli jest powieść poznańskiego profesora językoznawstwa, parającego się także literaturą, Mikołaja Rudnickiego, zatytułowana Żydzi.

[6] Do faktu tego czynią aluzję już w tytule swojego świetnego artykułu Alina Cała, Dariusz Libionka, Stefan Zgliczyński Antysemityzm bez Żydów i bez antysemitów, Patologia antysemityzmu w Polsce w       1999-2001 r., „Nigdy Więcej” 2003 nr 13.

[7] Nawiązuję tu do mojego studium Kryzys dyskursu patriotycznego, w książce Skrzydła i pięta, Nowe szkice na tematy niemitologiczne, Kraków 2004.

[8] Doczekały się one wielojęzycznej literatury przedmiotu, by wymienić choćby klasyczną książkę Normana Cohna z lat sześćdziesiątych. Zob. J. Tazbir,  Protokoły mędrców Syjonu, Autentyk czy falsyfikat, wyd. II, Warszawa 2003.

 

[9] N. Finkelstein, Przedsiębiorstwo holokaust, tłum. M. Szymański, Warszawa 2001.

[10] Tezę tę przywołuje w dopisanym do polskiego wydania rozdziale swej książki „dobry Żyd” Finkelstein.

[11] W tym akurat mniemaniu autorzy publikujący w pięciu pismach nie są odosobnieni. Świadczyć o tym może np. notatka Marii Dąbrowskiej z 15 lipca 1960 roku, związana z  jubileuszem Kalisza. „Nad listem Żydów kaliskich z Tel-Avivu. Boże co za kompleksy! Oni nie zadowoliliby się niczym mniej, jak żeby w Polsce w każdym druku, przy każdej okazji mówiło się o zagładzie Żydów” (M. Dąbrowska, Dzienniki powojenne 1960 – 1965, opr. T. Drewnowski, Warszawa 1996, s. 80). Uwaga Dąbrowskiej mogłaby być ewentualnie uzasadniona, gdyby rzeczywiście o wymordowanych Żydach wspominano w Polsce w tym czasie przy każdej okazji, tak się jednak w PRL nie działo, przeciwnie, niemal z reguły przy tego rodzaju okazjach przemilczano fakt, że mieszkała tu społeczność, którą wymordowano.  Z eseju Arkadiusza Pacholskiego dowiadujemy się, że w okresie międzywojennym w liczącym 80 tysięcy mieszkańców Kaliszu jedna trzecia to byli Żydzi (zob. A. Pacholski, Krajobraz z czerwonym słońcem, Kalisz 2001).

[12] Ta ironiczna formuła budzi zresztą zastanowienie, gdy posługują się nią autorzy, w których języku „religia” ma konotacje wyłącznie pozytywne. W tym wypadku mamy do czynienia nie tylko z religią fałszywą, ale na  domiar złego powołaną po to, by ułatwiała nieuczciwe bogacenie się.

[13] Słowo to weszło już do potocznej polszczyzny. Zob. na ten temat ciekawy artykuł M. Adamczyk-Garbowskiej i H. Dudy Terminy Holokaust, Zagłada i Szoa oraz ich konotacje leksykalno-kulturowe w polszczyźnie potocznej i dyskursie naukowym, Ukazał się on w książce zbiorowej Żydzi i judaizm we współczesnych badaniach polskich tom III pod red. K. Pilarczyka, Kraków 2003. Trzeba z satysfakcją stwierdzić, że konotacje, występujące w prasie antysemickiej, nie weszły do współczesnej polszczyzny.