"TYGODNIK POWSZECHNY"Nr 36

9 września 2001

PROSTOTA UPRZEDZEŃ

Z prof. JERZYM JEDLICKIM, historykiem idei i przewodniczącym rady programowej Stowarzyszenia Otwarta Rzeczpospolita  rozmawia Krzysztof Burnetko

KRZYSZTOF BURNETKO: - Organizacja Narodów Zjednoczonych zwołała do Durbanu III ŚwiatowąKonferencję przeciw Rasizmowi, Ksenofobii i Nietolerancji. Czy w Polsce można mówić o zagrożeniu rasizmem?

JERZY JEDLICKI: - Zależy, o jakim stopniu zagrożenia mówimy. Wielu ludzi dobrej woli chce wierzyć, że to dziś tylko folklor i margines naszego życia, nie wart poważnego zainteresowania. Tymczasem nurt radykalnego  nacjonalizmu, bo taka nazwa w Polsce wydaje mi się najwłaściwsza, ma swoje miejsce w naszym społeczeństwie. W użyciu są i inne terminy: rasizm, neofaszyzm, radykalizm prawicowy: każdy z nich kładzie nacisk na inny aspekt lub kanał tego rozwidlonego, niejednolitego nurtu. Ale nie nazwy i definicje są tu najważniejsze, lecz to, by sobie uświadomić, że skłonność do postaw skrajnych i agresywnych jest rzeczywistością. Polska inteligencja demokratyczna długo ulegała mitowi, że w Polsce nie ma już rasizmu, antysemityzmu, ksenofobii, że to historia, a dziś zdarzają się co najwyżej pojedyncze wybryki. Niektórzy sugerują nawet, że podnoszenie tej kwestii jest jakąś intrygą i obraża tolerancyjnych z natury Polaków.

Tymczasem z przejawami radykalnego nacjonalizmu stykamy się coraz częściej, zwłaszcza w ostatnich dwóch latach. Nie jest to więc margines, lecz ekspansywna ideologia. Najgorsze, że zainfekowała też część młodzieży.

Pismo ,,Nigdy Więcej", dzięki sieci swoich korespondentów w całym kraju, systematycznie rejestruje przypadki agresji różnych gangów młodzieżowych wobec ludzi o innym odcieniu skóry, zwłaszcza wobec Czarnych i Romów. Ostatni przykład to zbiorowy napad na Cyganów wypoczywających w Koszelówce pod Płockiem. Relacje Romów pokazują poziom lęku, w jakim żyją ci zwłaszcza z nich, którzy się czegoś dorobili. Prawdopodobieństwo napaści słownych, publicznych obelg, na stosunkowo nielicznych przecież w Polsce obywateli, mieszkańców i cudzoziemców o ciemniejszym kolorze skóry, jest w Polsce znaczne. Dotyka to także ich polskich współmałżonków i dzieci.

Nie jest to oczywiście zjawisko wyłącznie polskie. Niedawno skalę tej tendencji pokazała w "Gazecie Wyborczej" (14-15 lipca) profesor Anna Wolff-Powęska w tekście pod wymownym tytułem ,,Europa brunatnieje". Okazuje się, że choć od II wojny światowej minęło pół wieku z górą, to niektóre zjawiska, zbliżone do tych, które ją poprzedziły, choć szczęśliwie nie na taką skalę, zaczynają się powtarzać. Nastroje ksenofobiczne, antycudzoziemskie,  zwłaszcza skierowane przeciw imigrantom, uchodźcom lub sezonowym robotnikom (także Polakom) z uboższych regionów Europy lub spoza niej, czy też wyczyny antysemickie i antyromskie, narastają w tej chwili niemal wszędzie. Właściwie nie ma kraju w Europie, z którego by nie nadchodziły takie doniesienia. Są instytucje międzynarodowe, które zajmują się ich rejestrowaniem i ogłaszają coroczne raporty: na przykład Europejska Komisja przeciw Rasizmowi i Nietolerancji (ECRI).

- Można na to odpowiedzieć: takie nastroje pojawiały się, pojawiają i będą pojawiać, tyle że współczesny system demokratyczny - najszerzej rozumiany: a więc oparty na idei praw konstytucjonalizmu i człowieka, korzystający z opiniotwórczej roli mediów itd. - jest już na tyle stabilny, że nie ma szans, by takie skrajności stały się siłą dominującą

- Oczywiście, ludzie z tego typu światopoglądem zawsze będą się pojawiać. Lecz jeśli w Austrii stanowią już znaczną część elektoratu, to zaczyna być nieprzyjemnie. Ale Austria należy do Unii Europejskiej, która na sukces Haidera zareagowała bardzo stanowczo. Dużo mniej uwagi zwrócił polityczny awans Corneliu Vadima Tudora i jego ultranacjonalistycznej Partii Wielkiej Rumunii, choć zyskała ona poparcie 30 proc. społeczeństwa i mało brakowało, by Tudor został głową państwa. Na Słowacji popularność odzyskuje  znowu, kosztem demokratów, Vladimir Mecziar, też nie stroniący od radykalnej frazeologii.

Nie bez powodu nawet najstabilniejsze demokracje zaczęły traktować problem poważnie. Przykładowo: w Niemczech nie ma na pewno niebezpieczeństwa zagrożenia konstytucji i demokracji przez grupy prawicowe. Niemniej zwłaszcza w landach powstałych na terytorium byłej NRD nie tylko notuje się wiele aktów agresji o antycudzoziemskim podłożu, ale też, co może i groźniejsze, wśród młodych ludzi wykształciła się swego rodzaju kultura przemocy jako sposobu życia. Toczy się więc wielka publiczna dyskusja o granicach tolerancji, o konieczności inwigilacji grup skrajnych przez Urząd Ochrony Konstytucji oraz o celowości i szansach delegalizowania skrajnych organizacji. Ponadto władze, zwłaszcza samorządowe, pomagają tworzyć sieć organizacji lokalnych i inicjatyw pedagogicznych, promujących wśród młodzieży ideę tolerancji i życzliwego podejścia do "innych". Na problem grup neonazistowskich zwraca się uwagę nawet w spokojnej do niedawna  Skandynawii, w Belgii, w Szwajcarii.

Jeśli Polska się czymś wyróżnia, to na szczęście nie ilością aktów ideologicznie motywowanej przemocy, bo tych jest wciąż stosunkowo mało. Osobliwością Polski jest za to powszechna dostępność literatury antysemickiej.

- Tyle że nie wiadomo, jaki jest jej zasięg i kto ją czyta. Trudno też ocenić, na ile to, że ktoś sięga po taką literaturę, może przełożyć się na czyny - zarówno akty agresji, jak zachowania wyborcze. Choć w kioskach Ruchu, prawicowych księgarniach i parafialnych sklepikach jest sporo publikacji antysemickich, to dotąd żadne ugrupowanie głoszące skrajne hasła nie odniosło politycznego sukcesu. Gdzie jest więc granica, od której powinno się zapalać światełko ostrzegawcze?

- Światełko powinno się było zapalić już dawno. Nie wolno czekać, aż stanie się coś alarmującego. Powiązania między słowami a czynami są niewątpliwe, choć rzeczywiście niełatwo przewidzieć, kiedy może nastąpić  moment krytyczny. Cechą tego rodzaju zjawisk jest bowiem falowanie: antagonizm może długo pozostawać uśpiony, by nagle zacząć narastać do rozmiarów psychozy zbiorowej. Poza tym z uprzedzeniami łatwiej sobie radzić, póki nie są jeszcze silnie wpojone w ludzkie głowy. Racjonalna  perswazja jest na ogół skuteczna tylko do momentu, gdy u osoby, którą chcemy przekonać argumentami, nie wykształcił się jeszcze zamknięty i silnie obwarowany światopogląd. Łatwiej też przekonać ludzi, którzy nie znaleźli jeszcze oparcia dla swych fobii w strukturach organizacyjnych: nie są objęci dyscypliną, nie czują się związani lojalnością względem podobnie myślących współtowarzyszy itp.

Z tym wszystkim ma Pan rację: ta powszechna i rzucająca się w oczy dostępność literatury nacjonalistycznej nie przekłada się, jak dotąd, na sukcesy wyborcze partii bazujących na ksenofobii. Polacy głosują przeważnie na polityków umiarkowanych. Eliminują tych, którzy próbują uczynić sobie katapultę z przekonań autorytarnych, nienawiści narodowej, uprzedzeń  antysemickich czy agitacji przeciw integracji europejskiej.

- Więcej: wygląda na to, że sytuacja w tej mierze się polepsza... W poprzednich wyborach nawet poważni, zdawałoby się, politycy i partie próbowały włączać w swoje kampanie te wątki. Dość wspomnieć, niestety, podkreślanie swej polskości przez Lecha Wałęsę czy nuty endeckie w retoryce ZChN czy AWS. Teraz chwytu tego nikt poważny nie używa. A kiedy PSL chciało wystawić jako kandydata na posła reżysera Bohdana Porębę, znanego już od czasów PRL z antysemickich wystąpień, presja opinii publicznej była tak silna, że wykreślono go z list.

- Jeszcze za wcześnie, by oceniać obecną kampanię. Ale rzeczywiście w elektoracie polskim jest jakby ugruntowana obawa przed skrajnościami i wpuszczaniem na scenę polityczną fanatyków. Nie lubimy polityków napastliwych. To dobrze. Lecz nie znaczy to, że tego rodzaju kręgi nie mają wpływu na klimat społeczny w kraju. Łączna liczba słuchaczy Radia Maryja i czytelników "Naszego Dziennika" idzie jednak w setki tysięcy. A oprócz nich jest co najmniej kilkanaście radykalno-narodowych tytułów prasowych i dziesiątki pozycji księgarskich. Ktoś je jednak kupuje. W małych miasteczkach i w wiejskich kioskach jest to, jak słyszę, najbardziej dostępna , a więc i popularna, literatura. Jest wreszcie masa takich stron w Internecie.

ZAKAZ I REPRESJA?

- Jak zatem tu i teraz walczyć z uprzedzeniami? Nasuwają się trzy metody - tyle że każda z nich zdaje się być wątpliwa. Sposób pierwszy - czyli zakazy ustawowe - sami prawnicy krytykują jako trudne do zastosowania i mało skuteczne - w wielu przypadkach nie sposób precyzyjnie sformułować, czego należałoby zakazać, bo jest to kwestia wrażliwości, kontekstu kulturowego itd.; ewentualna sankcja kreuje męczenników; pojawić się może pytanie o granice wolności słowa itp.

­- Polskie ustawodawstwo zabezpiecza swobodę zrzeszeń i wolność słowa,  uznając wszakże, że nie są one bezwarunkowym dogmatem. Konstytucja gwarantuje prawo do tworzenia partii i organizacji, lecz zastrzega, że za legalne nie będą uznane te, "których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową i narodowościową" (art.13). Kodeks karny zabrania nawoływania do nienawiści i poniżania tak osób, jak całych grup narodowych, etnicznych, narodowych, wyznaniowych. Różne dobra i zasady mogą więc być ze sobą w konflikcie i prawo stara się ustalić ich wzajemne ograniczenia. Tak jest też w Europie.

- Art. 17 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka mówi, że żadne z jej postanowień nie może być interpretowane jako przyznanie komukolwiek prawa do działań zmierzających do zniweczenia praw i wolności gwarantowanych w Konwencji. Innymi słowy: nie ma wolności dla wrogów wolności.

- A Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu bada sprawy sporne: raz orzeka, że ingerencja państwa była niewspółmierna do zagrożenia, a kiedy indziej, że była usprawiedliwiona stopniem szkodliwości danej publikacji dla wartości, które leżą u podstaw ładu demokratycznego w Europie. Zawsze też szczegółowo to uzasadnia. Prawne granice swobody wypowiedzi są więc w miarę dokładnie wytyczone i dają podstawy do interwencji w razie ich przekroczenia. Do prokuratury i sądu należy jednak wyważenie w każdym przypadku, które dobro w danej sytuacji wymaga silniejszej ochrony.

- M.in. Trybunał uznał w 1989 r., że "narodowy socjalizm jest doktryną sprzeczną z demokracją i prawami człowieka, a jej zwolennicy realizują cele nastawione na zniszczenie praw i wolności uznanych w Konwencji".

- Właśnie. Oczywiście, organizacje czy czasopisma, które się czują zagrożone tego rodzaju ingerencjami, zaczynają wtedy krzyczeć, że jest to pogwałcenie wolności słowa, tyle że do protestów takich nie ma żadnych podstaw ani w filozofii prawa, ani w obowiązujących przepisach.

Inne wszelako pytanie dotyczy skuteczności wyroków w takich sprawach. Czy są one zdolne zapobiegać rozszerzaniu się agresji etnicznej? Polscy ustawodawcy, wprowadzając do kodeksu karnego zakaz propagowania faszyzmu i nawoływania do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych, chcieli zapobiec przedostawaniu się do dyskursu publicznego takich wypowiedzi, które mogłyby zagrozić naszemu ładowi demokratycznemu, prawom mniejszości i kulturze współżycia społecznego. Taki sam cel miało wprowadzenie karalności za publiczne znieważanie ludzi z tych powodów. Jeśli tak, to już dziś można powiedzieć, że prewencja się nie powiodła. No, ale te artykuły kodeksu nie były w praktyce stosowane, pozostawały na papierze.

Dziś strumień takich wypowiedzi jest już na tyle wezbrany, że interwencjami prawnymi tamy mu się nie położy. Zwłaszcza, że urzędy prokuratorskie zdradzają wyraźną niechęć do zajmowania się takimi przypadkami. Niemniej jednak potrzebny jest czytelny sygnał ze strony sądu, że istnieją granice  tolerancji.

- Co mogłoby być takim sygnałem?

- Jeden czy drugi wyrok. Nie chodzi o to, żeby kogokolwiek wsadzać do więzienia i kreować w ten sposób męczennika. To mógłby być wyrok w zawieszeniu, grzywna, konfiskata publikacji, mniejsza o to. Chodzi o wysłanie informacji: gdzie przebiegają granice tolerancji państwa.

- A gdzie powinny one być?

- Przede wszystkim tam, gdzie jest wyraźne przekładanie się słowa na gotowość do przemocy. Taka organizacja, która w swej ideologii dopuszcza przemoc i która ma powiązania na przykład z grupami agresywnych nazi-skinów,  powinna być zdelegalizowana. Oczywiście jest zawsze ryzyko, że grupy zdelegalizowane mogą zejść do podziemia albo odrodzić się pod inną nazwą: z tych i innych powodów państwa demokratyczne rzadko i ostrożnie sięgają po procedury delegalizacji. Ale czasem, powtarzam, niezbędny jest pewien akt symboliczny: oświadczenie ?na to nie ma i nie będzie przyzwolenia?.

Są też pisma o wyjątkowo agresywnym charakterze. Chodzi o różne ,"Szczerbce", ,"Szańce", wydawnictwa Leszka Bubla, o płyty i kasety rasistowskich zespołów muzycznych, które często bez żenady posługują się hitlerowską symboliką. Niektóre przypadki są tak bezsporne, że można by stosować wobec nich prawo w całym jego majestacie. Więcej: mogą i powinny być ścigane z urzędu, to znaczy, że prokuratorzy nie muszą czekać, aż ktoś zechce złożyć prywatne doniesienie o przestępstwie. A decyzje należą oczywiście do niezależnego sądu.

- Takie wyroki jednak zapadły: choćby 25 lat więzienia dla dwóch skinów z Legionowa, którzy uznali, że trzeba "oczyścić" Polskę z bezdomnych.

- Wyrok zapadł dopiero, gdy były ofiary śmiertelne.

- Był też choćby głośny proces dr. Ratajczaka z Opola, skazanego za negowanie ludobójstwa w obozie Auschwitz-Birkenau. Przy okazji pojawiło się zresztą pytanie, jaki jest sens karania w Polsce tzw. kłamstwa oświęcimskiego i katyńskiego. Chodzi nie tylko o znikome prawdopodobieństwo, że ktoś może tu uwierzyć, iż w obozach koncentracyjnych i łagrach nie dokonywano zbrodni. Prof. Wojciech Sadurski, którego trudno posądzać o sympatie dla antysemitów, twierdził, że Ratajczaka i mu podobnych trzeba objąć bojkotem środowiska naukowego. Sankcje karne za takie poglądy nie dość, że niczemu nie służą, to jeszcze mogą być groźnym precedensem, bo teraz komuś może wpaść do głowy pomysł karania także za inne poglądy nie podzielane przez większość...

Sadurski podnosił też, że jeżeli karanie za kłamstwo oświęcimskie ma kogokolwiek chronić, to głownie pamięć ofiar. Tymczasem takie procesy przeradzają się często w show z oskarżonymi w roli głównej. Tak wielekroć zdarzało się w Niemczech. W efekcie, paradoksalnie, na grobach ofiar odbywa się sabat czarownic. Nie ma mowy o ciszy i szacunku - jest awantura i polityczne przepychanki.

- Nie czytalem tego artykułu, ale argumentacja, którą Pan przytacza, wydaje się godna zastanowienia. Po instrumenty karno-sądowe należy na pewno sięgać z dużą rozwagą. We wspomnianych pismach pojawiają się jednak teksty o takim stężeniu nienawiści antysemickiej, antycudzoziemskiej, antycygańskiej czy antyhomoseksualnej, że można je już uznać za niebezpieczne dla porządku publicznego. Nie trzeba czekać, aż wyniknie z tego nieszczęście, aż dojdzie do jawnego naruszenia czyjejś nietykalności cielesnej. Lepiej reagować już na  publiczne obelgi.

Czyli w tym przypadku nie należy się oglądać na amerykańską koncepcję tolerancji, która zakłada maksymalnie swobodną wymianę idei i poglądów - nawet krzywdzących i obraźliwych, a za podżeganie do przemocy traktuje - za Sądem Najwyższym - tylko taką sytuację, gdy celem jest wzniecenie natychmiastowych bezprawnych czynów, a nadto zachodzi duże prawdopodobieństwo, że do tych czynów dojdzie?

- Żyjemy nie w Ameryce, lecz w Europie, w której coś się przecież zdarzyło w dwudziestym wieku. To nas zobowiązuje tak w sensie moralnym, jak prawnym, do czujności. Wedle norm europejskich niebezpieczeństwo podżegania nie powstaje dopiero wtedy, gdy dochodzi do bezpośredniego zagrożenia życia. Gdy więc ktoś wzywa przez radio: idźcie i wykończcie to robactwo! powieście tego zdrajcę!

Po tym, jak Eligiusz Niewiadomski zastrzelił prezydenta Narutowicza, narodowa demokracja broniła się twierdząc, że żadna endecka gazeta nie nawoływała do zamordowania prezydenta. Faktycznie, nikt nie powiedział wprost: Narutowicza trzeba zabić. Endecja stworzyła tylko klimat polityczny, ideowy, społeczny, w którym Niewiadomski pociągnął za cyngiel będąc przekonany, że poświęca się dla słusznej sprawy. Oddziaływanie pośrednie może więc również prowadzić do zbrodni. 

-  Ale czy za nienawistny można uznać też antysemicki dowcip, jak chce na przykład ks. Stanisław Musiał, bądź nazwanie homoseksualistów "pedałami"? Czy tak wysoko postawiona poprzeczka nie prowadziłaby do absurdów?

- Z pewnością w reakcjach należy zachować umiar i powściągliwość, a do kodeksów uciekać się w przypadkach szczególnie drastycznych i nie budzących wątpliwości. Ale naprawdę nie zaszkodziłoby u nas wprowadzić trochę tej "politycznej poprawności", która jest ulubionym celem szyderstw prawicowych satyryków, a która nie jest niczym innym jak środowiskową normą przyzwoitości i kultury słowa, wychodzącą z prostego skądinąd spostrzeżenia, że co dla jednego jest śmieszne, dla kogoś innego może być bolesne i uwłaczające.

- Równocześnie jest to pytanie o istotę tolerancji. Swego czasu spierano się w Polsce, czy, upraszczając - tolerancja oznacza jedynie pogodzenie się z tym, by "inni?"mogli głosić swoje poglądy, czy też musi zakładać coś więcej: życzliwość wobec ?inności?. Niektórzy sugerowali, że taka tolerancja otwarta oznaczać musi wyrzeczenie się własnych poglądów i prowadzić do relatywizmu. A nie można wymagać od nikogo, by w imię tolerancji akceptował poglądy, z którymi się nie zgadza.

Tylko czy konsekwencją tego podejścia nie jest sytuacja, w której ktoś stwierdza na przykład: "Toleruję homoseksualistów, nie każę ich przecież wsadzać do więzień", a równocześnie mówi o nich publicznie per "dewianci"? Albo mówi: "nie jestem rasistą", a nazywa Arabów "brudasy", a Żydów "Żydkami". Czy zatem tolerancja nie zakłada także wstrzemięźliwości w ocenach i w języku dyskusji? Czy też byłaby to jedynie polityczna poprawność?

- Naturalnie tolerancja nie polega na wyrzekaniu się poglądów ani na uznawaniu wszystkich zdań za jednakowo dobre i słuszne. Musi jednak zakładać dobrą wolę i dobrą wiarę przeciwnika w sporze, przynajmniej dopóki dyskusja z nim tego przekonania nie nadwątli. Chodzi więc o szacunek w punkcie wyjścia, nie zawsze w punkcie dojścia. Nie musi to więc oznaczać pobłażania dla zła i niegodziwości, chodzi tylko o założenie, że człowiek, z którym się spieram, chce mi coś zakomunikować o świecie albo (częściej) o sobie, o swoim stanie ducha i umysłu. Nawet jeśli zdanie jego wydaje mi się  nierozumne i odpychające, gotów jestem wysłuchać jego argumentów i zważyć je. A nuż to ja się mylę i mówię głupstwa?

PRZEKONAĆ UPRZEDZONEGO

- Otóż właśnie: inna metoda walki z uprzedzeniami polegać ma na informowaniu i przekonywaniu. Jest to jednak o tyle trudne, że uprzedzenia nie mają racjonalnego charakteru, są oparte na emocjach, mitach i frustracjach. Czy uprzedzonego do Żydów, czarnuchów i pedałów da się przekonać intelektualnymi dywagacjami?

- Faktycznie: uformowany światopogląd nacjonalistyczny, w Polsce  jego twardym rdzeniem jest zwykle antysemityzm, jest już nieprzenikalny na rozumowe argumenty, chociaż, paradoksalnie, ludzie wyznający go uważają się często za trzeźwych racjonalistów. Emocjonalna inwestycja w zbudowanie sobie takiego światopoglądu jest tak wielka, że broni się go wbrew wszelkim argumentom. To jest już typ światopoglądu zamkniętego, więc możliwości wpłynięcia na jego zmianę są znikome.

Ale w polu oddziaływania radykalno-prawicowej propagandy jest mnóstwo ludzi, którzy są wprawdzie na takie hasła podatni, ale nie dokonali jeszcze tej uczuciowej inwestycji, nie są tak bezmiernie przywiązani do swych fobii, nie domknęli do końca swego światopoglądu. Oddziaływanie na nich, poprzez dyskusje, tłumaczenie, informowanie, nie jest sprawą beznadziejną, choć może wymagać przygotowania i dużej cierpliwości. Chodzi zwłaszcza o młodzież, która przejmuje rozmaite uprzedzenia z domu, z otaczającego środowiska, ale nie traktuje ich jako nienaruszalnej podstawy swego poglądu na świat. Ciągle jeszcze szuka, sprawdza, myśli.

- Dlaczego młodzi dają się - łatwiej chyba niż za PRL - zarażać rasizmem, a szczególnie antysemityzmem? A zarażeni są nie tylko blokersi, ale i studenci dobrych uniwersytetów.

- To świadectwo niewydolności równie katechezy Kościoła, jak  światopoglądów humanistycznych. Powstał, myślę, stan ideowej pustki, która prosi się o wypełnienie. Otóż antysemityzm ma z tego punktu widzenia wielką zaletę: ofiarowuje prosty schemat wyjaśniania świata. Schemat wprawdzie intelektualnie mało ambitny, za to łatwy do zastosowania i rozwiązujący wszystkie problemy. Coś się źle dzieje, czujesz się niepewnie, masz kłopoty? szukaj Żyda! On się gdzieś czai ze swymi intrygami i podszeptami. Ma to urok prostoty: trochę jak materializm historyczny w stalinowskiej wersji, kiedy to po dwóch godzinach szkolenia można było mieć gotowy i kompletny pogląd na świat. Po co więc dłużej się męczyć? W tym tkwi przemożna siła antysemityzmu. To wytrych, który w sposób niezmiernie prosty pozwala wyjaśnić właściwie wszystko i uśmierzyć niepokój spowodowany nadmierną złożonością niezbyt nam życzliwego świata.

BOJKOT I POGARDA?

-  A gdy już ten punkt krytyczny nastąpi... Są tacy, którzy twierdzą, że jedyną reakcją na głoszących ksenofobiczne hasła powinien być społeczny bojkot i pogarda. Tyle że może on przynieść przeciwne skutki - w reakcji obronnej ludzie ci mogą  utwierdzić się w tych poglądach i zintegrować w swoim środowisku. Mechanizm ten analizował niedawno Stefan Chwin, komentując dyskusję o Jedwabnem i sugerując, że spór o antysemityzm w Polsce może tenże antysemityzm spotęgować.

- Podzielam intencję Chwina, bo przecież nie chodzi o to, żebyśmy jeszcze i jeszcze raz wypowiedzieli słowa oburzenia. Zwłaszcza, że dobrze wiadomo, że człowiek, który się czuje postawiony pod pręgierzem, społeczność, którą nurtuje niejasne poczucie winy, zazwyczaj zamyka się w obronnym uporze. Jeśli więc  chodzi nam raczej o uzyskanie jakiegoś skutku wychowawczego, o trafienie do ludzi, którzy nie są jeszcze zdolni pojąć powagi sprawy, konieczności historycznych przewartościowań, to nie jest dobrze stawiać ich w sytuacji ludzi, na których pada cień oskarżenia o coś, co ich przerasta. Chwin jednak, co mu wytknięto, zdaje się cokolwiek naiwny licząc na dialog z antysemitą.

Trudność polega między innymi na tym, że te dwa światopoglądy prawie się z sobą nie stykają. To są dwa oddzielone od siebie światy. Czytelnik prasy nacjonalistycznej nie weźmie do ręki gazety, którą uważa za lewicowo-liberalne paskudztwo. Wie o niej tyle, co napiszą mu jego ulubieni publicyści, ci zaś ograniczają się do steku obelg na temat różowych zdrajców, targowicy itp. Z kolei czytelnicy "Tygodnika" czy "Polityki" ominą zapewne z daleka antysemickie broszury, które ich brzydzą. W efekcie nie mają na ogół pojęcia o zasięgu tego obiegu ani o stylu myślenia, jaki go przenika.

Tym bardziej, że w poważnych mediach dominuje taktyka bagatelizowania  problemu lub przekonanie, że pisanie o nim dowartościowuje "oszołomów" i robi im zbędną reklamę. Owszem, coś jest tu na rzeczy. Dziwi mnie, że ilekroć ksiądz Jankowski wypowie kolejną mądrość, to natychmiast tuzin reporterów biegnie do niego z mikrofonami i kamerami i w efekcie tego samego dnia prałat jest we wszystkich serwisach telewizji i radia. Dla człowieka próżnego może to być tylko zachętą, by po niedługim czasie znowu spróbować coś podobnego chlapnąć. Doprawdy, dawanie trybuny tego typu postaciom, choćby przez robienie z nimi wywiadów, nie wydaje mi się właściwą metodą.

- Nawet jeśli to jest wywiad konfrontacyjny? Kiedy w Danii dziennikarz jednej z telewizji zrobił program z przywódcami grupy rasistowskiej, skazano go za propagowanie nazizmu. Odwołał się jednak do Trybunału w Strasburgu i tam wygrał, bo Trybunał uznał, że wszystko zależy od tego, czy program jest profesjonalny - ten zaś miał wyłącznie informacyjny charakter i nie służył lansowaniu poglądów prawicowców.

- Naturalnie, wiele zależy od tego, jak się informuje i komentuje. Choć w tej sferze pojawiają się dodatkowe komplikacje etyczne. Przykładowo: profesor Janusz Tazbir, znakomity historyk, dziesięć lat temu opublikował krytyczne wydanie "Protokołów mędrców Syjonu", opisał historię tego falsyfikatu, zanalizował jego język, domniemania co do autorstwa, funkcje propagandowe itd. Można było sądzić, że to wreszcie położy kres wykorzystywaniu tej fałszywki jako narzędzia antysemickiej propagandy. Ale skąd! "Protokoły" wydawane są nadal, a nawet sama krytyczna edycja Tazbira była podobno sprzedawana w "narodowych" księgarniach, których klientela pewnie pomijała uczony komentarz, skupiając się na tekście samego, pożal się Boże, źródła.

- Identyczna historia zdarzyła się naszemu przyjacielowi Vaclavowi Burianowi, który przetłumaczył "Protokoły" ze wstępem Tazbira i opublikował w Czechach jako ważny dokument historyczny. Czescy prawicowcy rzucili się na książkę, aż przyjaciele Vaszka z byłej opozycji demokratycznej mieli doń pretensje, że to wydał...

- Podobny problem jest z drukowaniem dzieł Hitlera i narodowych socjalistów. W ubiegłym roku na Targach Książki Historycznej kupiłem m.in. książkę ,"Adolf Hitler: Rozmowy przy stole 1941-1944" (wyd. Charyzma 1996). To w końcu ważne źródło historyczne, więc nie miałbym nic przeciwko publikacji, zwłaszcza że zaopatrzona została w liczne objaśniające przypisy. Atoli na czele książki wydawca położył motto z Schopenhauera. Proszę, oto i ono: "Gdy idzie o dzieło wielkiego ducha, znacznie łatwiej wykazać jego usterki i błędy, niż wyłożyć w pełni i wyraźnie jego wartość. Błędy są bowiem czymś jednostkowym i skończonym, i dlatego wzrok może je w pełni ogarnąć. Natomiast piętno, jakie geniusz wyciska na swych dziełach, polega na tym właśnie, że ich znakomitości nie można zgłębić ani wyczerpać i dlatego nie starzeją się nigdy jako nauczyciele wielu następujących po sobie wieków."   Ładne, prawda? Wszystko zależy więc od tego, jak się takie książki wydaje i z jakim zamiarem rozpowszechnia.

Kiedy przeglądałem "Naszą Polskę" czy "Głos", to czasem myślałem sobie, że ten czy inny tekst warto by było przedrukować lub omówić w przeglądzie prasy pisma dużego obiegu. Dostałem ostatnio "Myśl Polską" z niezwykłym artykułem profesora Stefana Kurowskiego, znanego ekonomisty, z którym kiedyś siedziałem razem w obozie internowanych. Niezwykły jest ten artykuł dlatego, że otwarcie i bez osłonek mówi to, co inni autorzy kamuflują. Wystarczy ostatnie zdanie: ,,Jeżeli nasza obronna postawa i świadomość zagrożeń jest przez innych uznawana za antysemityzm, to trzeba powiedzieć, że taki antysemityzm jest naszym prawem i polską racją stanu". Otóż w środowiskach liberalnej inteligencji mało kto zdaje sobie sprawę, że i takie poglądy, przeniesione żywcem z endeckiej prasy lat trzydziestych, są w Polsce nadal w obiegu. I że trafiają do przekonania jakiegoś segmentu opinii publicznej, nie wiem dokładnie jak dużego, ale jednak. Zdaję sobie sprawę, że kwestia popularyzowania tego rodzaju tekstów w poważnej prasie jest dyskusyjna, podobnie i pytanie, jak o tym pisać, jakim tonem. Robi to czasem "Gazeta Wyborcza", myślę, że słusznie.

- Czy nie zdarzają się jednak sytuacje, kiedy nie pozostaje nic innego, jak potępić?

Dobrze, ale to jest tylko gest. Chodzi zaś o to, czy tu można nawiązać jakikolwiek kontakt, dialog, spór racji. Przecież oni uważają się za patriotów. Zapewne rzeczywiście po swojemu Polskę kochają, choć bardzo jej szkodzą w oczach świata. Są zarazem najmocniej przeświadczeni, że każdy inny model patriotyzmu jest fałszem, bo tylko ich przekonania w dowolnej sprawie, tak co do faktów, jak co do opinii, są prawdziwe. Jeżeli zaś ktoś ma inne zdanie, to kłamie. Nie: "ma inny pogląd", lecz "jest kłamcą". Mentalność tę było widać choćby w dyskusji na temat Jedwabnego: oni uważają się za jedynych depozytariuszy prawdziwej miłości do Polski i historycznej prawdy.

Co więcej, postawę swa widzą nie jako agresywną, lecz jako obronną, co podkreśla zacytowany przeze mnie Kurowski i wszyscy podobni mu ideowo autorzy. Są przekonani, że cały czas muszą bronić Polski, prawdy, religii, moralności i siebie przed różnymi wrogami. Przy tym zagraża im wszystko: Unia Europejska, światowy spisek żydowski, masoneria, cenzura i setki zaprzańców, którzy są w Polsce u władzy i we wszystkich stronnictwach od AWS do SLD, a ponadto w Kościele, bo część Episkopatu, nie mówiąc o "katolewicy", też jest więcej niż podejrzana. Oni zaś samotnie bronią narodowej twierdzy, strzegą jedynej polskiej prawdy i prawdziwego patriotyzmu. Mamy tu klasyczny mechanizm projekcji, który jest nieodłączny od tego rodzaju ideologii: to nie my nienawidzimy, to nas nienawidzą; to nie my atakujemy, to nas atakują. My bronimy tylko naszych świętości, dobrego imienia naszego narodu. Na tym polega ta mentalność: szczera, bez żadnego, jak sądzę, cynizmu. Ale poczucie życia w oblężonej ze wszech stron twierdzy jest groźne, bo wciąż podsycany lęk rodzi i usprawiedliwia destrukcyjne uczucia.

Przeczytałem właśnie książkę intelektualnego autorytetu nurtu prawicowego, Jerzego Roberta Nowaka: ,"100 kłamstw J.T.Grossa o żydowskich sąsiadach i Jedwabnem", jedną z bodaj czterech, jakie się dotąd ukazały na ten temat i które podobnymi tytułami krzyczą z ulicznych straganów i księgarskich witryn. Postanowiłem sobie, że przy lekturze wyłączę emocje. Nowak twierdzi m.in., że Gross niesłusznie dał wiarę jednym świadectwom, podczas gdy wiarygodne są inne, z tymi akurat sprzeczne. Albo zarzuca Grossowi, że źle interpretował źródła i nie zauważył sprzeczności między nimi. Z takimi zarzutami można by dyskutować nie wykluczając z góry, że Nowak może mieć w poszczególnych sprawach rację. Spór taki mieściłby się w kanonach krytyki źródeł historycznych. Lecz jedna rzecz uniemożliwiała mi utrzymanie postawy neutralnej: wyzwiska. Nowak nie pisze: Gross jest takiego zdania, ale według mnie on się myli. To by było w porządku. Lecz wedle Nowaka Gross się nigdy nie myli, Gross kłamie, Gross łże, Gross po hucpiarsku fałszuje, "jest fanatykiem ogarniętym psychozą, siewcą najbezczelniejszych antypolskich bredni" i tak przez trzysta stron. Z takim słownictwem, z takimi epitetami, z takim nastawieniem dyskutować się nie da: można jedynie zastanawiać się nad stanem umysłu autora, który nie jest najwyraźniej świadom tego, że jego bluzgi niweczą wagę przedstawianych argumentów.

No tak, ale bluzgami są w tej prasie inkrustowane niemal wszystkie ważniejsze teksty, co stawia ją poza granicami publicznej debaty. Potępianie jej też nie ma wielkiego sensu, bo i cóż po potępianiu tego, co stanowi czyjąś naturę? Zresztą potępiając sami łatwo wpadamy w retorykę epitetów szermując na przykład zbyt pochopnie etykietkami rasizmu, faszyzmu albo paranoi, aż tracą one swoje źródłowe znaczenie.

Co więc ma sens? Myślę, że ma sens informowanie szerszej opinii o tym, jakie potrawy warzą się w radykalno-narodowej kuchni. Że ma sens spokojna, cierpliwa, na długie lata obliczona praca edukacyjna, mająca na celu kształcenie u młodych ludzi osobowości otwartych, tolerancyjnych i rugowanie zakorzenionych w kulturze i języku uprzedzeń, z pełną świadomością, że równocześnie działają też czynniki wychowawcze, oddziałujące we wręcz przeciwnym kierunku. I myślę, jako historyk, że sens ma antropologiczny opis pewnej formacji mentalnej i kulturalnej, która pochodząc z końca dziewiętnastego wieku, przetrwała wszystkie przypadłości wieku dwudziestego, odrodziła się i zapewne długo jeszcze pozostanie cząstką klimatu umysłowego Polski, a w innych wariantach i Europy.