Nr 1 (90) Ruda Śląska - Wirek

Rok XIII 27 marca 2005



Ciemność pragnienia

Co się dzieje, kiedy obsypani śniegiem i otuleni mrozem myślimy i mówimy o wiośnie? Co się dzieje, gdy pośród zgiełku i huku nazywamy ciszę? Co się dzieje, gdy z gniewem i złością wieszczymy przebaczenie i pokój? Co się dzieje, gdy w oparach zdrady sięgamy po wierność? Co się dzieje, gdy z wnętrza najgłębszej śmiertelności wypatrujemy szansy na nie-śmiertelność?

Co się dzieje? Zdaje się, że nic szczególnego. Po prostu najzwyczajniej w świecie konfabulujemy, czyli zmyślamy, albo mówiąc dosadniej, a zarazem bardziej do-rzeczy; ściemniamy.

A jednak jest w tym coś dziwnego i niepokojącego. Bo przecież nie o to nam chodzi. Chodzi nam rzeczywiście o koniec zimy, o słońce, o życie, o ukojenie, o dobro, o nas samych nam chodzi – a jednak ściemniamy.

Nigdy tak bardzo nie trzeba nam światła, nigdy tak bardzo nie trzeba nam nie-sobości, prawdziwego wydziedziczenia z siebie, jak wtedy, gdy w grę wchodzi nadzieja naszego własnego zmartwychwstania. Najciemniej bywa w sercu pragnącym światła.

Oddajemy w wasze ręce kolejny numer naszej gazety. Znów świąteczny! Cóż, albo czas tak szybko biegnie, albo my poruszamy się tak wolno. Niezależnie od wszystkiego, tu i teraz liczy się przede wszystkim fakt naszego czytelniczego spotkania. Tym spotkaniem chcemy się z wami cieszyć. Niech radość waszą i naszą opromieni źródło wszelkiej radości, darmo nam dana i zadana nadzieja zbawienia, nadzieja życia, nadzieja zagnieżdżenia się tuż przy sercu Miłości.

Życzymy jak najlepszego czytania, no i życia oczywiście.

Pan Red




Wielkotygodniowe zasłuchanie

We wszystkim do nas podobny prócz grzechu” – tak mówi Pismo o Jezusie. Czy to znaczy, że podobieństwo Syna Człowieczego do każdego z nas było niezwykle duże, czy też wręcz przeciwnie, niezwykle duża była różnica między Nim a nami? Niewinny obarczył się naszą winą. Nie miał grzechu, ale poniósł odpowiedzialność za wszelki grzech. Cierpienie niewinnego jest cierpieniem wszechogarniającym, cierpieniem odkupieńczym. Nikt z nas nie jest niewinny. Nasza nie-winność jest odkupioną winą. Tylko On jeden nie ma winy. Tylko On jeden mógł odpowiadać za wszelki grzech.

Przez to kim był i przez to co uczynił przywrócił nam nie tylko utraconą niewinność, ale dał nam także nadzieję na bycie takim jak On, nadzieję na człowieczeństwo.

Gdybym o tym wszystkim choć na chwile zapomniał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Mówiłbym, chodził, projektował, tworzył, a nawet kochał, lecz byłbym niczym.

X.

Siedem ostatnich słów Jezusa. Medytacja

1. Przebacz im, bo nie wiedzą co czynią (Łk 23,34)

Gdy przyszli na miejsce zwane "Czaszką", ukrzyżowali tam Jego i złoczyńców, jednego po prawej, drugiego po lewej Jego stronie.

Zaczęło się. Albo może: skończyło. Ostatnie chwile. Ostatnie słowa. Uczniowie uciekli. Tłumy, które jeszcze wczoraj wołały "Hosanna", dziś przypatrują się obojętne, wyraźnie zadowolone z darmowego widowiska. A myśmy się spodziewali... Zło rozrosło się do ostatecznych granic: sięgnęło po życie samego Boga. Wszelka nieprawość świata, wszelka nieprawość człowieka, wszelka moja nieprawość skupia się w tym jednym momencie, koncentruje i uderza w jeden punkt: w Jezusa. Grzech, także mój, a może nawet przede wszystkim mój, dziurawi Jego ciało, rozdziera, miażdży... Szatan po kuszeniu na pustyni odstąpił od Niego "aż do czasu": aż do tego czasu, aż do tej chwili, w której zwala na Niego "winy nas wszystkich", skutki całego zła, jakie zostało popełnione od założenia świata. Ręce rzymskich żołnierzy stają się w tym momencie rękami każdego z ludzi, rękami każdego z nas tak, że nikt nie może się wymówić od odpowiedzialności za tę zbrodnię. A Zły, ten, który "dniem i nocą oskarża" nas przed Bogiem, domaga się ostatecznego potępienia. Człowiek, który tym razem podniósł rękę na samego Boga nie powinien dłużej istnieć na ziemi. Szatan wydaje się tryumfować: "Przecież mówiłem Ci, Boże, że stworzenie tej nędznej ludzkiej kreatury było największym Twoim błędem. Zobacz: teraz mordują Twojego Syna. Czy będziesz na to patrzył bezczynnie? Czy pozostawisz bez kary taką zbrodnię? Czyżbyś był aż tak niesprawiedliwy, żeby przelewać krew własnego Syna?"

Lecz Jezus mówił: "Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią". To krótkie zdanie rozbija w proch jakże przemyślne oskarżenie. Tym zdaniem Jezus unieważnia obraz człowieka skonstruowany przez Szatana. "Przebacz im. To prawda, że są odpowiedzialni za moje cierpienie. To prawda, że ich grzech rozrywa moje ciało i niesie śmierć. To wszystko prawda. Ale przebacz im. Bo tak naprawdę, to oni nie wiedzą, jak bardzo może boleć grzech. Nie znają prawdziwej miary zła, jakiego są przyczyną. A i teraz - nie wiedzą co czynią, myśląc, że wymierzają sprawiedliwość. Pogubili się wśród zła, które sami wnieśli w świat. Tyle lat dzieliłem z nimi zwyczajną, ludzką codzienność i wiem, że oni są o wiele bardziej ode Mnie ofiarami swoich grzechów. Przebacz im więc, bo nie wiedzą, co czynią."

2. Zaprawdę powiadam ci, dziś ze mną będziesz w raju (Łk 23,34)

Czy Ty nie jesteś Mesjaszem? Wybaw więc siebie i nas. Jakżesz bardzo te słowa ukrzyżowanego z Jezusem złoczyńcy przypominają tamto pierwsze kuszenie na pustyni: "Jeśli jesteś Synem Bożym powiedz..." Szatan po porażce swego wielkiego oskarżenia zmienia taktykę: "Dlaczego właściwie nie miałbyś skorzystać ze swojej Boskiej potęgi? Przecież w każdej chwili możesz położyć kres temu strasznemu wydarzeniu - dlaczego tego nie uczynisz? Gdybyś teraz zszedł z krzyża wszyscy, nawet Twoi oprawcy uwierzyliby w Ciebie jako prawdziwego Zbawiciela świata!"

Szatanowi chodzi o to, by Jezus wyrzekł się swojej słabości, swojego cierpienia, ostatecznie - swojego człowieczeństwa. By uchylił się przed ostateczną solidarnością z człowiekiem, by przestał być do nas "podobny we wszystkim za wyjątkiem grzechu". Zły chce rozerwać związek, który poprzez Boskość i człowieczeństwo Jezusa na nowo łączy nas z Bogiem. Chce odebrać nam możliwość stania się dziećmi Boga, zamknąć nam ostatecznie drogę do Królestwa Boga, raju, z którego już raz udało mu się nas usunąć.

Jezus milczy.

I wtedy: My przecież - sprawiedliwie odbieramy słuszną karę za nasze uczynki, ale On nic złego nie uczynił. Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa. Głos drugiego złoczyńcy jest niczym głos całej ludzkości - przygniecionej własną nieprawością i wołającej o wybawienie. Jest też moim głosem, głosem człowieka niesprawiedliwego, po trochu tchórza, po trochu oszusta, czasem kłamcy, którego jedyną nadzieją jest wołanie: "Jezu, widzisz, jaki jestem. Widzisz, ile zła stało się za moją przyczyną. To prawda: zasługuję na śmierć. Ale wiem, że Ty widzisz też to, do czego często nawet nie mam odwagi się przyznać: że tęsknię za prawością, miłością, pokojem. Cóż, kiedy jestem zbyt słaby, by stawić czoło nawet temu złu, które mieszka w moim własnym sercu, a cóż dopiero złu całego świata. Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa...".

Zaprawdę, powiadam ci: dziś ze mną będziesz w raju - prostota i bezpośredniość tej odpowiedzi zaskakują do dziś. Zaskakują, bo tak naprawdę nie jesteśmy przyzwyczajeni do bezwarunkowego przebaczenia. Pozostaje ono dla nas czymś wyjątkowym, niespodziewanym, wprawiającym w zakłopotanie. Ciągle okazuje się, że Jezusowa logika jest o wiele prostsza od naszej: "Znam twoją słabość. Wiem, że nie potrafisz przezwyciężyć zła. Dlatego przyszedłem, dlatego umieram na krzyżu. Daję ci wszystko to, czego nie potrafisz osiągnąć własnymi siłami. Przyjmij więc - zwyczajnie i po prostu."

Właściwie nic się nie stało. Nie było manifestacji Bożej potęgi. Ani człowiek nie został obdarzony mocą osiągnięcia raju. Jakby tylko droga została wytyczona: "ze Mną będziesz..."

3. Niewiasto, oto syn twój. Oto Matka twoja (J 19,26n)

Kiedy Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował...

Coś więcej niż tylko współczucie łączyło Maryję i umiłowanego Ucznia z Jezusem. Współodczuwanie. Tam, gdzie istnieją prawdziwe więzy miłości, ludzie są w stanie prawdziwie uczestniczyć w przeżyciach innych. Współodczuwać. Przeżywać to samo aż po... wspólne cierpienie. Jezus dostrzega Maryję i Ucznia, bo są oni jakoś "wewnątrz" Jego męki, jakby wisieli na tym samym krzyżu, przybici tymi samymi gwoździami.

Kiedy Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: Niewiasto, oto syn Twój. Następnie rzekł do ucznia: Oto Matka twoja.

Można odczytać te słowa jako prosty gest troski Syna o Matkę, której starość zostaje powierzona pieczy przyjaciela. Lecz wyczuwa się w nich coś o wiele głębszego. Oto Uczeń ma stać się nowym synem Maryi. Nowym synem Maryi w miejsce Jezusa. Ale czyż jest możliwe, by ktokolwiek mógł zająć w Jej sercu miejsce Jednorodzonego? Czyż to jest możliwe?

Nawet te ostatnie słowa Jezusa pozostają trudne do zrozumienia, trudne do przyjęcia. Tak samo jak trudne i niezrozumiałe były Jego słowa wtedy, w Kafarnaum: "Któż jest moją matką i którzy są moi bracia? Ten, kto pełni wolę Ojca mojego ten mi jest bratem i siostrą i matką." A może inaczej: dopiero czytane razem pozwalają zrozumieć, co tak naprawdę wydarza się w tej chwili. Trzeba aby Uczeń stał się synem Maryi i trzeba, aby Maryja stała się prawdziwie Matką Ucznia: tylko tak może on stać się prawdziwie bratem Jezusa. Jakżeż znaczący jest tu brak imienia: Maryja staje się po prostu Matką "Ucznia" - jednego umiłowanego ucznia, w którym jakoś obecni są wszyscy inni: dziesiątki, setki tysięcy uczniów, którzy przeszli przez świat przez owe dwa tysiące lat, które upłynęły od tamtego momentu. Każdy z nich był tym jednym, szczególnym, umiłowanym, który godzien był stać się bratem Jezusa, zająć Jego miejsce. I każdy z nich stając się bratem Jezusa, stawał się jednocześnie synem Jezusowego Ojca, dzieckiem Boga. Otrzymywał dostęp do Źródła życia, miłości, radości i pokoju. A wszystko to, dokonuje się dzięki krzyżowi Jezusa i staje się jawne dzięki tym słowom wypowiedzianym jako testament w czasie męki, na kilka chwil przed śmiercią: Oto syn Twój. Oto Matka twoja.

4. Boże mój, Boże mój, dlaczegoś mnie opuścił (Mk 15,34)

Nigdy nie dowiemy się, co działo się w sercu Jezusa, gdy wydał ten najbardziej przejmujący okrzyk: "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?" Możemy się tylko domyślać, jak bardzo głęboka była samotność krzyża. Możemy się domyślać - bo ciągle doświadczamy czegoś podobnego: że Bóg przestał się o nas troszczyć, że zapomniał, że odszedł... Nie jesteśmy w stanie uciec od tego jednego pytania: "dlaczego?". Dlaczego cierpię? Dlaczego jestem samotny? Dlaczego Oświęcim? Dlaczego komunizm? Dlaczego do tego dopuściłeś? Dlaczego nic nie robisz? Czemuś mnie opuścił?

To prawda: boimy się zadawać to pytanie. Boimy się, bo to tak, jakby robić Bogu wyrzuty. Boimy się i tłamsimy je w sobie, aż się rozrasta do rozmiarów, których już nie możemy znieść. Aż z tego, co było tylko pytaniem, wyrasta niewypowiedziane oskarżenie... A potem - już tylko rozpacz - bo On zwykle milczy.

I chyba dlatego trzeba było, żeby On wykrzyczał to pytanie. Wykrzyczał w moim imieniu, przełamując strach i stając przed Bogiem w przejmującej prawdziwością ludzkiej bezradności... A wszystko to dlatego, że tylko na pytanie, które się zadaje można otrzymać odpowiedź... Okrzyk Jezusa był w istocie powtórzeniem pytania otwierającego psalm 22, psalm, który z wołania udręczonego, uciśnionego człowieka przechodzi w hymn chwały: Będę głosił imię Twoje swym braciom i chwalić Cię będę pośród zgromadzenia: Chwalcie Pana wy, co się Go boicie, sławcie Go, całe potomstwo Jakuba; bójcie się Go, całe potomstwo Izraela! Bo On nie wzgardził ani się nie brzydził nędzą biedaka, ani nie ukrył przed nim swojego oblicza i wysłuchał go, kiedy ten zawołał do Niego. Dzięki Tobie moja pieśń pochwalna płynie w wielkim zgromadzeniu. śluby me wypełnię wobec bojących się Jego. Ubodzy będą jedli i nasycą się, chwalić będą Pana ci, którzy Go szukają. Niech serca ich żyją na wieki. Przypomną sobie i wrócą do Pana wszystkie krańce ziemi; i oddadzą Mu pokłon wszystkie szczepy pogańskie, bo władza królewska należy do Pana i On panuje nad narodami. Tylko Jemu oddadzą pokłon wszyscy, co śpią w ziemi, przed Nim zegną się wszyscy, którzy w proch zstępują. A moja dusza będzie żyła dla Niego, potomstwo moje Jemu będzie służyć, opowie o Panu pokoleniu przyszłemu, a sprawiedliwość Jego ogłoszą ludowi, który się narodzi: Pan to uczynił.

Bóg udziela odpowiedzi. Najpierw jednak trzeba, by Syn Człowieczy zstąpił w proch śmierci: kiedy trzeciego dnia powstanie z martwych, udzieli odpowiedzi wszystkim zgnębionym, podniesie wszystkich upadłych...

5. Pragnę (J 19,28)

Aby się wypełniło Pismo, rzekł: Pragnę. Stało tam naczynie pełne octu. Nałożono więc na hizop gąbkę pełną octu i do ust mu podano. Oprawcy wypełniają życzenie Jezusa tak, jak je rozumieją, lecz nie są w stanie odczytać tego, o co rzeczywiście Mu chodzi. Ewangelista podkreśla, iż wypowiada te słowa, "aby się wypełniło Pismo", aby to, co zostało zapowiedziane o Mesjaszu, osiągnęło swoją pełnię.

Zbliż się do mnie i wybaw mnie; uwolnij mnie przez wzgląd na moich wrogów! Ty znasz moją hańbę, mój wstyd i mą niesławę; wszyscy, co mnie dręczą, są przed Tobą. Hańba złamała moje serce i sił mi zabrakło, na współczującego czekałem, ale go nie było, i na pocieszających, lecz ich nie znalazłem. Dali mi jako pokarm truciznę, a gdy byłem spragniony, poili mnie octem.

Oto słowa Psalmu 69 wypełniające się w tej godzinie krzyża. Jezus - zhańbiony, udręczony i bezsilny, otoczony przez nieprzyjaciół "pragnie". Lecz czego dotyczy to pragnienie? Czyżby było tylko zwyczajnym pragnieniem wyschniętych ust, pragnieniem odrobiny wody, by ulżyć gorączce?

Hańba złamała moje serce i sił mi zabrakło, na współczującego czekałem, ale go nie było, i na pocieszających, lecz ich nie znalazłem.

Po rozdzierającym doświadczeniu nieobecności Boga, z którym Jezus starł się przed kilkoma chwilami, przychodzi inne: nieobecności człowieka. Jezus jest na krzyżu samotny - nawet obecność Matki i Jana nie jest w stanie wypełnić tej samotności. Odrzucenie przez ludzi osiąga w tym momencie swój szczyt. Jego miłość ku człowiekowi została odepchnięta i podeptana. Nikt na nią nie odpowiedział. Świat odwrócił się z pogardą od tego zhańbionego skazańca...

To prawda - była pod krzyżem Maryja, był Jan. Ale mnie zabrakło. Zabrakło mojej miłości. A Jezus pragnie. Pragnie bym był, bym był blisko. Bym przyjął ciepło Jego miłości i dopełnił je ciepłem swojej. Pragnie widzieć moją radość, moje szczęście, pragnie je dzielić ze mną. Lecz mnie nie ma pod krzyżem. Zaszyłem się w mojej samotności i boję się z niej wyjść, choć tyle razy przychodzi mi w niej cierpieć to samo pragnienie, które teraz przeżywa Jezus: pragnienie zwykłej obecności drugiego człowieka, pragnienie zwykłej ludzkiej miłości...

Hańba złamała moje serce i sił mi zabrakło, na współczującego czekałem, ale go nie było, i na pocieszających, lecz ich nie znalazłem. Dali mi jako pokarm truciznę, a gdy byłem spragniony, poili mnie octem. Bóg odpowiedział na Jezusowy krzyk samotności. Człowiek - nawet go dobrze nie zrozumiał. Odpowiedział octem - zepsutym winem - zamiast miłością.

6. Wykonało się (J 19,30)

A gdy Jezus skosztował octu, rzekł: Wykonało się! Tak, teraz już wszystko się wykonało. Przeszedł przez wszystkie ludzkie doświadczenia, stał się człowiekiem we wszystkim co ludzkie, co najbardziej boleśnie ludzkie. Doświadczył zimna i gorąca, głodu i pragnienia, samotności i zmęczenia przebywaniem wśród tłumów. Radował się i ucztował, płakał po śmierci przyjaciela. Doświadczył przyjaźni i zdrady przyjaciół; przeżył dni chwały, kiedy chciano Go obwołać królem i momenty krańcowego odrzucenia i pogardy. Choć pozostał bez grzechu, dotknęły Go skutki wszystkich grzechów świata, całe cierpienie, które płynie z nieprawości człowieka. Będąc tak blisko Boga, jak nikt z ludzi, przeżył najbardziej rozdzierające doświadczenie Jego oddalenia, Jego milczenia. Będąc tak blisko ludzi, jak tylko Bóg być może, przeżył całkowite odrzucenie, odepchnięcie miłości, absolutną samotność.

Wykonało się.

Tak, teraz już wszystko się wykonało. Całe zło, które dotąd uderzało w świat, Jezus przyjął jako jedno potworne uderzenie w swoje własne serce. Zgasił swoją krwią płomień nienawiści, gniewu, kłamstwa i na niszczącą nienawiść świata odpowiedział przebaczeniem. Całkowitym i bezwarunkowym. Odpowiedział miłością. Szatan wyczerpał już wszystkie możliwości i pozostał bezsilny. Stracił ostatecznie panowanie nad ludzkimi sercami - odtąd już tylko miotać się będzie pałając wielkim gniewem, świadom, że dni jego zostały policzone, a człowiek, przygarnięty przez Boga, nie stanie się już nigdy jego ofiarą .

Wykonało się.

Tak, teraz już wszystko się wykonało. Odtąd mogę porzucić wszelki lęk: jestem w dłoni Boga, zostałem wykupiony od śmierci drogocenną krwią Jezusa. Każdy moment mojego życia, każde doświadczenie nabiera sensu w tej chwili: oto Bóg umiera z miłości do mnie. I gdybym był jedynym człowiekiem na świecie, to wszystko, co się wykonało, wykonałoby się tak samo - dla mnie jednego. Cóż mnie zdoła odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, niebezpieczeństwo, głód czy lęk? I gdyby nawet moje grzechy były jeszcze stokroć cięższe, niż są w istocie, gdyby nawet ich skutki były jeszcze tysiąckroć gorsze - nic już mnie nie zdoła odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie, Panu moim. Bo On dla mnie uczynił się słabym, wzgardzonym, zbitym, sponiewieranym. Stał się niczym wobec świata, abym ja w moim grzechu, w moim zagubieniu, w moim lęku, mógł poczuć, że nie jestem pozostawiony samemu sobie, że nie jestem porzucony. Że jestem miłowany.

Wykonało się. Dla mnie.

7. Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego (Łk 23,46)

Pozostało już tylko jedno ludzkie doświadczenie, w którym Jezus miał się zanurzyć: śmierć. Śmierć, która aż do tej chwili była końcem wszystkiego, najstraszniejszym mrokiem, w jaki człowiek może się zanurzyć. Koniec. Bez możliwości ucieczki, bez możliwości przetrwania. Bez nadziei. Kres wszelkiego dobra, rozerwanie wszelkich więzów, kres miłości. Królestwo szatana.

Było już około godziny szóstej i mrok ogarnął ziemię aż do godziny dziewiątej. Słońce się zaćmiło i zasłona przybytku rozdarła się przez środek. Cały wszechświat pogrąża się w mroku, jakby towarzysząc Jezusowi w tych ostatnich chwilach. Zasłona, która okrywała wejście do miejsca przebywania Boga w świątyni jerozolimskiej rozdziera się ukazując puste wnętrze: "Wasz Bóg właśnie umiera przybity do krzyża waszymi rękami". Jezus schodzi w otchłań śmierci.

Wtedy zawołał donośnym głosem: Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego.

Tyleż już razy otchłań śmierci otwierała się, by pochłonąć kolejną swoją ofiarę: kolejnego człowieka przygniecionego swymi grzechami, swą bezradnością, swą nienawiścią. Tyleż już ludzi stoczyło się w tę otchłań na próżno próbując się jej oprzeć. Lecz ta jedna śmierć będzie nie będzie taka jak inne. Ta jedna śmierć stanie się samobójstwem śmierci. Bo przecież nic nie może rozerwać więzów miłości Syna i Ojca. Nic nie może postawić zapory miłości sprawiającej, iż Ojciec i Syn stanowią jedno. Oto w samym przedsionku śmierci Jezus przywołuje Ojca słowami Psalmu 31: Panie, do Ciebie się uciekam, niech nigdy nie doznam zawodu; wybaw mnie w Twojej sprawiedliwości! Skłoń ku mnie ucho, pośpiesz, aby mnie ocalić. Bądź dla mnie skałą mocną, warownią, aby mnie ocalić. Ty bowiem jesteś dla mnie skałą i twierdzą; przez wzgląd na imię Twoje kieruj mną i prowadź mnie! Wydobądź mnie z sieci zastawionej na mnie, bo Ty jesteś moją ucieczką. W ręce Twoje powierzam ducha mojego: Ty mnie wybawiłeś, Panie, Boże wierny!

Po tych słowach wyzionął ducha.

I oto w śmierci, która dotąd zamykała drogę wszelkim więzom, wszelkiej miłości, następuje spotkanie miłości Ojca i Syna. Oto w samo centrum śmierci zstępuje Źródło Życia. Ciemność nie może przezwyciężyć światłości: tam gdzie pojawia się światło, ciemność musi ustąpić. Od tej chwili także śmierć nie może już przezwyciężyć Życia. Musi ustąpić wobec Miłości Ojca i Syna. Musi ustąpić i już nigdy nie odzyska swojej dawnej mocy. Bo to spotkanie Ojca i Syna jest jednocześnie spotkaniem Boga z całą ludzkością. Odtąd każdy człowiek uzyskuje w Jezusie przystęp do Ojca. Odtąd każdy człowiek ma życie. I może wołać:

W ręce Twoje powierzam ducha mojego: Ty mnie wybawiłeś, Panie, Boże wierny!


ks. Grzegorz Strzelczyk




Aby byli jedno

Myślenie o jedności chrześcijan już dawno przestało być tylko pobożną intencją, a także wzniosłym moralnym wezwaniem. Na naszych oczach szeroko pojmowana ekumenia stała się centralnym i newralgicznym punktem samorozumienia się chrześcijaństwa. Komunikacja między chrześcijanami a światem, dialog między chrześcijaństwem a religiami niechrześcijańskimi, udział chrześcijaństwa w najważniejszych i najbardziej doniosłych debatach publicznych, wszystko to bez wzięcia pod uwagę paradygmatu jedności i głębokiego nad nim zastanowienia, wydaje się tu i teraz na dłuższą metę niemożliwe, a wręcz zagrożone obumarciem. Czym jest np. działalność misyjna poszczególnych kościołów chrześcijaństwa, jeśli nie uwzględnia się w niej cząstkowości własnego przesłania, jeśli nie umieszcza się własnej doktryny, tradycji, znaków, sposobu wyrażania przeżycia religijnego, w kontekście chrześcijaństwa jako jedności, jako czegoś bardziej fundamentalnego i uniwersalnego niż to, co w swoim ograniczeniu i zamknięciu jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, a tym bardziej przekazać innym od siebie? Czym jest obchodzenie wszelkich dni, tygodni, czy miesięcy jedności wobec zakorzenionego w naszej codzienności religijnej i kościelnej poczucia wyłączności, jedyności, samowystarczalności, czy wręcz błogiej i chorobliwej izolacji od ludzi, spraw i myśli zakorzenionych w tejże samej ewangelii, w tymże samym Chrystusie, a jednak tak bardzo innych, tak bardzo dziwnych i niezrozumiałych? Dopóki nie poczuję w sobie i na sobie, że jestem jedynie fragmentem większej całości, że w swoim własnym istnieniu, w swojej najgłębszej wierze, jestem współzależny od innych, od ich istnienia, od ich najgłębszej wiary, dopóki ta świadomość nie zrośnie się ze mną, nie stanie się częścią mnie, dopóty będę kimś niepełnym, ułomnym, kimś pozbawionym pełni tożsamości. Ta uwaga nie dotyczy tylko chrześcijaństwa i problemu jego jedności, ale wydaje się, że właśnie ta jedność ( ze względu na to czym jest i co niesie ze sobą chrześcijaństwo, a raczej przesłanie, do którego ono się odwołuje) jest samym rdzeniem, samą podstawą wszelkiego jednoczenia.

Powstaje pytanie: jak kształcić, jak odkrywać w sobie takie poczucie, taką świadomość bycia pośród innych? Jest to z pewnością proces wymagający czasu i skupienia uwagi. Myślę, że w samym jego centrum winno się znaleźć pewne niezbywalne założenie – przesłanie. Otóż dzieło Chrystusa, cała jego Ewangelia, dobra nowina, jest bezwzględnie gestem miłości Boga do człowieka, a stąd wynika, iż jest to gest uniwersalny, pełny i ostateczny, niemożliwy do zawładnięcia, zaanektowania, zamknięcia w takim czy innym kostiumie konfesji. Jakkolwiek wierny i prawowierny byłby ten czy inny kościół, ta czy inna wspólnota wyznaniowa, nie może on czy ona rościć sobie pretensji do wyłączności na Ewangelię, do wyłączności na kształt opowieści o tym, co Bóg uczynił człowiekowi, o tym jakie są tego skutki i konsekwencje. Myślę, że właśnie owa żądza zawładnięcia i zawłaszczenia Bogiem i jego sprawami leży u źródeł wszelkiego rozbicia, wszelkiego rozdarcia w łonie chrześcijaństwa. Z drugiej jednak strony, dla właściwego i uczciwego punktu wyjścia swojej refleksji o chrześcijaństwie i swojego kształtowania chrześcijańskiej postawy konieczne jest przyjęcie do wiadomości, że chrześcijanie są realnie i głęboko podzieleni, że podziały te mają swoją bolesna i znaczącą historię, która zrosła się z historią samego chrześcijaństwa tak, że nie sposób już jedno od drugiego oddzielić. Dlatego myśl o jedności winna z jednej strony kierować się do źródła, które w takim samym stopniu należy do wszystkich, co i nie należy do nikogo, z drugiej zaś strony winna być odniesiona do realnie istniejącej w ramach chrześcijaństwa inności. Poznawanie źródeł, jako inności nie do zawłaszczenia, jako łaski, oraz poznawanie drugiego, jako dotkliwie i realnie innego, to dwa kierunki prowadzące w stronę budzenia w sobie ekumenicznego ducha, budzenia świadomości głębokiej i prawdziwej jedności. Jeśli po tym, co zostało dotąd powiedziane rodzą się w kimś obawy, że cały ten proces może prowadzić, zamiast do zjednoczenia, do relatywizacji własnej wiary i tradycji, do rozwodnienia chrześcijańskiego przesłania, to chciałbym z pełnym przekonaniem zapewnić go, że jest wręcz odwrotnie. Spróbuję wskazać na pewne przesłanki, z których czerpie takową pewność.

Otóż relatywizacja prawdy może mieć miejsce tylko wtedy, gdy wpierw tej prawdy dotknęliśmy, gdy wpierw zbliżyliśmy się do niej dostatecznie blisko, aby jej zaprzeczyć, aby udawać, że jej nie ma, że jej nie widzimy, że nie ma pośród nas śladów tejże prawdy. W przypadku rozmowy, nawet tej półsłówkiem i półgębkiem, prowadzonej pomiędzy wspólnotami chrześcijan nie ma mowy o tego typu relatywizacji. Jeśli coś się relatywizuje to tylko to, co w doświadczeniu chrześcijańskiego życia okazało się pozorem prawdy, kwiatkiem do kożucha, nadmiarem formy nad treścią. Jakkolwiek mocno i silnie jesteśmy podzieleni, prawda przyświeca każdemu z nas najsilniej jak jest to tylko możliwe. Wewnątrz chrześcijaństwa, w ramach myślenia ekumenicznego, nie relatywizuje się prawdy, ale wręcz przeciwnie, usilnie się jej poszukuje, na wszelkich, często różnych, a nawet sprzecznych względem siebie drogach.

To jedna strona medalu. Druga zaś jest taka, że nic i nikt nie zapewni nam większego szacunku i zrozumienia dla naszych własnych tradycji i form przeżywania chrześcijaństwa niż wyrażanie tego szacunku i szukanie zrozumienia wobec grup, wspólnot, kościołów innych i odrębnych względem nas. Proces, o którym mówiłem, nie jest jakimś płytkim, jednostronnym wydziedziczeniem, czy zawieszeniem własnych przekonań po to, aby okazać się nowoczesnym i konfesyjnie poprawnym homo religiosus. Wręcz odwrotnie, chodzi przede wszystkim o sytuację, w której potrzeba innego stanie się potrzebą naturalną, w której ferment poszukiwania innego w sobie i siebie w innym sprowadzi nas ze sztucznej płaszczyzny samowystarczalności na żywą płaszczyznę współzależności. Bez takiego sprowadzenia dialog wewnątrz chrześcijański jest, pomimo największego nawet zaangażowania i wytrwałości, nieprawdziwy, nieautentyczny.

Próbowałem sobie samemu zadać pytanie: dlaczego jestem katolikiem? Oczywiście pierwsza myśl była taka, że dlatego, ponieważ urodziłem się w rodzinie katolików, zostałem ochrzczony w tym Kościele, w nim też przyjąłem inne, ważne dla życia i wiary sakramenty, w nim poznawałem smak i znaczenie ewangelii, modlitwy, bycia z Bogiem. W tym kręgu zżyłem się z ludźmi, poczułem się za nich odpowiedzialny, w tym kręgu pozostawiłem dużą część siebie, swojego życia, swoich pasji i poszukiwań. Tutaj też znalazłem sporo niezwykłych ludzi, wzorów, autorytetów, ludzi mądrych i świętych. Ale to wszystko jest tylko początkiem historii, tylko punktem odniesienia, czymś, czego już nigdy nie zdołam się wyzbyć, co zostało mi dane i zadane jednocześnie. Mógłbym jednak temu wszystkiemu zaprzeczyć. Teoretycznie przynajmniej mógłbym odrzucić zarówno dar jak i zadanie. To, że tego nie zrobiłem jest wynikiem własnych już, długich i usilnych poszukiwań, własnego, bezustannego pytania: po co, dlaczego tutaj jesteś? Problem w tym, że odpowiedzi na to pytanie nie da się odnaleźć w samym katolicyzmie. Odpowiedź znaleziona za zamkniętymi drzwiami jest słaba, nijaka, cherlawa, nieprzystająca do wyznań jakie stawia z jednej strony ewangelia, a z drugiej świat czekający na dobrą nowinę. Dopiero patrząc z zewnątrz na katolicyzm, dopiero próbując się wczuć w inne sposoby przeżywania chrześcijaństwa, dopiero mierząc się z rozumieniem inności doświadczyłem poczucia bycia na właściwym miejscu. Jest to poczucie moje i tylko moje, poczucie osobiste. Nie nadaje się ani na sprzedaż, ani na propagandowe plakaty. Mimo tego jest to poczucie na dzień dzisiejszy niepodważalne. Katolicyzm w moich oczach i w moim rozumieniu stał się wyznaniem, które najpełniej i najlepiej reprezentuje to, co dla mnie w chrześcijaństwie jest najważniejsze. Chodzi o połączenie silnego i trwałego przesłania z bezwzględną wolnością sumienia ludzkiego, połączenie potęgi tradycji z nieograniczoną swobodą dochodzenia do sedna ewangelicznego przesłania, połączenie powszechności chrześcijaństwa, jego uniwersalizmu, proczłowieczego charakteru z bezwarunkowością wezwania, z bezwarunkowością odpowiedzialności za siebie, swoje życie, życie drugiego, a także kształt bytu wszystkiego, co istnieje. W Kościele katolickim ludzka słabość i ograniczoność ma szansę zostać skonfrontowana z ewangelicznym wymiarem życia, z ewangeliczną perspektywą jego rozwoju, nie doznając przymuszenia, aby to życie zmieniać pod groźbą utraty Bożej łaski i Bożej miłości, pod groźbą wyłączenia człowieka i jego świata z Bożego dzieła zbawienia. Oczywiście słowa te nie są świadectwem jakiejś szczególnie dobrej i sprzyjającej życiu wiarą atmosfery we wspólnotach kościoła katolickiego. Jest to raczej świadectwo odnalezienia przestrzeni, która tkwi w katolickości, a której od wewnątrz często nie widać. Dopiero, gdy próbujemy spojrzeć z szerszej perspektywy, dopiero gdy staje na wokandzie sprawa stosunku do ewangelicznego źródła, a tym samym do świata i człowieka poza chrześcijaństwem, przestrzeń ta się wyłania, raczej jak nisza, jak skarb, który na co dzień bywa bagatelizowany lub wstydliwie ukrywany i maskowany.

Tyle tych moich wynurzeń dotyczących jedności chrześcijaństwa i mojego, jako katolika, w niej udziału.

Jestem pewien, bardziej niż czegokolwiek na tym świecie, że dzisiaj, jakiekolwiek myślenie, mówienie, zgłębianie chrześcijaństwa i jego przesłania jest niemożliwe bez fundamentalnego odniesienia się do paradygmatu jedności. Zanim powiesz mi jak i w co wierzysz, zanim ujawnisz mi swoją opowieść, musisz, sam dla siebie przynajmniej, umieć określić swoje miejsce w tej jedności, umieć odnieść się do innych jej współmieszkańców. Jeśli tego nie potrafisz, nie czujesz, powinieneś przynajmniej zachować pokorne milczenie i nie ustawać w dalszym poszukiwaniu.


EQmen

Paul Tillich – „Pytanie o Nieuwarunkowane”, Znak, Kraków 1994

Religia jako funkcja ludzkiego ducha?

Tytuł ten sam w sobie stanowi problem. Prowokuje on krytykę z dwóch stron, zanim jeszcze pojawią się wypowiedzi merytoryczne. Niektórzy chrześcijańscy teologowie zapytają, czy religia nie jest tu pojmowana jako twórczy element ludzkiego ducha, a nie jako Boże objawienie. I pojmując religię jako funkcję ludzkiego ducha, zostaje się przez nich odtrąconym.

Sytuacja ta odzwierciedla niemal schizofreniczne rozszczepienie naszej zbiorowej świadomości – rozszczepienie, które zagraża naszej duchowej wolności, ponieważ popycha współczesnego ducha do irracjonalnej i wymuszonej akceptacji lub negacji religii. Zaś reakcja po stronie naukowej jest nie mniej wymuszona niż po stronie religijnej.

Teologowie, którzy przeczą, jakoby religia była elementem ludzkiego ducha, mają pod tym względem słuszność. Ich zdaniem religia jest czymś, co człowiek przyjmuje, czymś, co nie pochodzi od niego samego, lecz jest mu dane i co może się zwracać przeciwko niemu. Teologowie podkreślają wyraźnie, że stosunek człowieka do Boga nie wynika z ludzkich możliwości, lecz że najpierw Bóg musi wejść w kontakt z człowiekiem. Ten teologiczny pogląd można by najkrócej streścić tak, że religia nie jest tworem ducha ludzkiego, lecz darem Ducha Świętego. Duch człowieczy może być bowiem twórczy w stosunku do samego siebie i do swojego świata, ale nie w stosunku do Boga. W stosunku do Boga człowiek jest kimś przyjmującym i tylko przyjmującym. Nie dysponuje taką wolnością, która pozwoliłaby mu zwrócić się do Boga. Taki jest, dodaliby teologowie, sens klasycznej nauki o zniewoleniu woli sformułowanej przez Pawła, Augustyna, Tomasza, Lutra i Kalwina. W obliczu tych świadków musimy z całą powagą zapytać: Czy w ogóle można mówić o religii jako funkcji ludzkiego ducha?

Ale krytyka z drugiej strony – ze strony nauki, np. psychologii, socjologii, antropologii i historii – wysuwa również słuszne argumenty. Nauki te wskazują mianowicie na niezmierzoną rozmaitość idei i praktyk religijnych, na mitologiczny charakter wszystkich pojęć religijnych i na istnieniu wielu form nie-religii u jednostek i grup. Powtarzają za Comte’em, że religia jest zjawiskiem właściwym pewnej konkretnej fazie ludzkiego rozwoju: mitologicznej, że jednak nie ma dla niej miejsca w fazie naukowej, w której właśnie żyjemy. Według tego poglądu religia jest jedynie tworem czasowym, nie zaś czymś, co należy do istoty ludzkiego ducha.

Bliższa analiza obu tych grup argumentów prowadzi nas do zaskakującego odkrycia: otóż obie one mają coś zasadniczo wspólnego, chociaż pochodzą z przeciwnych kierunków. Zarówno teologiczni, jak naukowi krytycy twierdzenia, iż religia jest funkcją ludzkiego ducha, definiują religię jako stosunek człowieka do istot boskich, a różnica między nimi polega tylko na tym, że krytycy teologowie przyjmują ich istnienie, krytycy naukowcy zaś zaprzeczają mu. Właśnie jednak takie pojecie religii stoi na przeszkodzie jej rzeczywistemu zrozumieniu. Wychodząc bowiem od pytania o istnienie lub nieistnienie Boga, nigdy nie można Boga osiągnąć. Kiedy przy tym twierdzi się, że Bóg istnieje, szansa jego osiągnięcia jest jeszcze mniejsza niż w przypadku zaprzeczenia jego egzystencji. Bóg, o którego istnienie lub nieistnienie można się spierać, jest we wszechświecie istniejących rzeczy jedną rzeczą obok innych. I można całkiem zasadnie pytać o istnienie takiej rzeczy, podobnie jak zasadna jest odpowiedź, że ona nie istnieje. Należy ubolewać nad tym, że zdaniem naukowców obalają oni religię, udowadniając, że nie ma żadnego prawdopodobieństwa istnienia takiej istoty. W rzeczywistości nie tylko religii nie obalili, ale wyświadczyli jej wielką przysługę. Zmusili ją do zrozumienia i sformowania na nowo przemożnej potęgi zawartej w słowie „Bóg”. Niestety, wielu teologów popełnia ten sam błąd. Rozpoczynają oni swoją misję od twierdzenia o istnieniu najwyższej istoty, zwanej Bogiem, od której otrzymali autorytatywne objawienia. Teologowie ci są dla religii bardziej niebezpieczni niż tzw. ateistyczni naukowcy. Stawiają oni pierwszy krok na drodze prowadzącej nieuchronnie do tego, co nazywa się ateizmem. Z chwilą bowiem, gdy czynią z Boga jakąś najwyższą istotę, która pewnym ludziom udziela o sobie informacji, wywołuje to z natury rzeczy opór tych, którzy maja schylić głowę przed powagą tej informacji.

Wbrew obu grupom twierdzimy, że nasz temat: „Religia jako funkcja ludzkiego ducha”, ma rację bytu, zaraz jednak bierzemy pod rozwagę ich krytykę i zawarte w niej elementy prawdy.

Kiedy mówimy, że religia jest funkcją ludzkiego ducha, znaczy to, że duch ludzki, postrzegany z pewnego szczególnego punktu widzenia, przedstawia się nam jako religijny. Jaki jest to punkt widzenia? Ten, z którego możemy wejrzeć w głąb ludzkiego życia duchowego. Otóż religia nie jest jakąś szczególną funkcją, lecz wymiarem głębi we wszystkich funkcjach ludzkiego życia duchowego. Z twierdzenia tego wynikają dla interpretacji religii dalekosiężne wnioski, każde zaś z użytych w nim pojęć wymaga objaśnienia.

Religia nie jest jakąś szczególną funkcją życia duchowego! Z rozwoju historycznego dowiadujemy się, w jaki sposób religia przechodzi od jednej funkcji duchowej do drugiej, aby znaleźć sobie właściwe miejsce, i jak jest tam odprawiana albo wchłaniana. Tak np. religia przychodzi do funkcji etycznej i puka, przekonana, że zostanie przyjęta. Czyż sfery etyczna i religijna nie są ze sobą najbliżej spokrewnione? Jakże można by stąd religię odprawić? I rzeczywiście, religia nie zostaje odprawiona, lecz przyjęta. Ale przyjęta jako „uboga krewna” i aby sobie zasłużyć na miejsce w królestwie moralności, musi tej moralności służyć. Dopóki pomaga wychowywać dobrych obywateli, dobrych małżonków i dobre dzieci, dobrych urzędników i żołnierzy, jest tolerowana. Z chwilą jednak, kiedy zaczyna zgłaszać własne roszczenia, zostaje zmuszona do milczenia albo odrzucona jako coś dla moralności zbędnego lub niebezpiecznego.

Religia ogląda się więc za jakąś inną funkcją w życiu duchowym i tym razem uwagę jej przyciąga funkcja poznania. Właściwy religii rodzaj poznania – mitologiczna fantazja lub ogląd mistyczny – wydaje się zapewniać jej tutaj prawo obywatelstwa. I znowu zostaje przyjęta, ale musi się podporządkować „czystemu poznaniu” i jest tolerowana tylko przez krótki czas. „Czyste poznanie”, czując się wzmocnione niesłychanymi sukcesami nauki, wkrótce odwołuje swoje z niepełnym przekonaniem udzielone zaproszenie dla religii i oświadcza, że w sferze poznania nie ma ona czego szukać. I znowu religia staje się w ludzkim życiu duchowym bezdomna.

Szuka więc innej formy ducha, do której mogłaby się przyłączyć. Znajduje ją w sferze estetycznej. Dlaczego nie miałaby znaleźć miejsca w dziedzinie artystycznej twórczości człowieka? – zadaje sobie pytanie ustami filozofów religii. A królestwo sztuki ustami wielu artystów, zmarłych i żyjących, odpowiada entuzjastycznym „tak”; religia nie tylko zostaje zaproszona do przyłączenia się, ale ponadto ma uznać, że sztuka jest religią. Tym razem jednak to religia zaczyna się wahać. Czyż sztuka nie jest wyrazem spotkania artysty z bytem, gdy tymczasem religia pragnie byt przemieniać? I czy wszelka sztuka nie jest wolna od przymusu ze strony codziennie spotykanej rzeczywistości? Religia przypomina sobie swoje kontakty z królestwem etyki i poznania, z dobrem i prawdą, i opiera się pokusie rozpłynięcia się w sztuce.

Ale dokąd mogłaby się jeszcze zwrócić? Cała przestrzeń życia duchowego jest zajęta i żadna jego dziedzina nie chce udzielić religii stosownego miejsca. Tak więc zwraca się ona ku temu, co towarzyszy każdej ludzkiej działalności i każdej funkcji życia duchowego – ku temu, co się nazywa uczuciem. Religia jako uczucie – oto pozorny kres jej błąkania się. Przyklaskują temu wszyscy, którzy nie życzą sobie, aby religia mieszała się do królestwa etyki i poznania. Kiedy zostaje usunięta do królestwa samego tylko uczucia, przestaje być niebezpieczna dla myśli i zachowań człowieka. Ale – trzeba dodać – traci też swoją powagę, swoją prawdę i swój ostateczny sens. W atmosferze czystego subiektywizmu uczucia, bez określonego przedmiotu emocji, bez ostatecznej treści, religia ginie. A więc i to nie jest odpowiedzią na pytanie o religię jako funkcję ludzkiego ducha.

W tej sytuacji – braku zadomowienia, braku swojego miejsca, w którym mogłaby przebywać, religia dochodzi nagle do wniosku, że takiego miejsca nie potrzebuje, że wcale nie musi szukać zadomowienia. Jest bowiem u siebie wszędzie, to znaczy w głębi wszystkich funkcji ludzkiego życia duchowego. Religia jest wymiarem głębi – jest wymiarem głębi w całości obszaru ludzkiego ducha.

Co oznacza ta metafora głębi? Oznacza ona, że wymiar religijny wskazuje na to w ludzkim życiu duchowym, co jest ostateczne, nieskończone, nieuwarunkowane. Religia jest w najszerszym i najgłębszym znaczeniu tego słowa tym, co nas w sposób nieuwarunkowany obchodzi. A to, co nas w sposób nieuwarunkowany obchodzi przejawia się we wszystkich twórczych funkcjach ludzkiego ducha. Jest widoczne w sferze etyki jako nieuwarunkowana powaga etycznego wymagania; odrzucając religię w imię etycznej funkcji ludzkiego ducha, odrzuca się więc religię w imię religii. To, co nas w sposób nieuwarunkowany obchodzi, jest widoczne w królestwie poznania jako pełne pasji poszukiwanie rzeczywistości ostatecznej; odrzucając religię w imię funkcji poznawczej ludzkiego ducha, odrzuca się więc religię w imię religii. To, co nas w sposób nieuwarunkowany obchodzi, jest widoczne w funkcji estetycznej ludzkiego ducha jako nieskończone pragnienie wyrażania ostatecznego sensu; odrzucając religię w imię estetycznej funkcji ludzkiego ducha, odrzuca się więc religię w imię religii. Nie można naprawdę odrzucić religii z ostateczną powagą, bowiem powaga, czyli pochwycenie przez to, co nas w sposób nieuwarunkowany obchodzi, sama jest religią. Religia jest substancją, podstawą i głębią ludzkiego życia duchowego. To właśnie jest religijnym wymiarem ludzkiego ducha.

Ale teraz powstaje pytanie: Jak to się ma do religii w ściślejszym i zwykłym znaczeniu tego słowa – czy to reprezentowanej przez oficjalny Kościół, czy też będącej wyrazem osobistej pobożności? Jeśli religia jest obca w każdej funkcji życia duchowego, to dlaczego ludzkość uczyniła z niej odrębną sferę obok innych i rozwinęła w postaci mitów, kultu, form adoracji, instytucji kościelnych? Odpowiedź brzmi: Ponieważ życie duchowe człowieka jest tragicznie wyobcowane względem swej własnej podstawy i swej głębi. Według słów wizjonera, który napisał ostatnią księgę Biblii, niebieskie Jeruzalem nie będzie już mieć świątyni, ponieważ Bóg będzie wszystkim we wszystkich. Nie będzie już sfery świeckiej, a więc nie będzie też i religijnej. Religia będzie znowu tym, czym jest ze swej istoty: określającą wszystko podstawą i substancją duchowego życia człowieka. Ale jest to wizja, a nie rzeczywistość. W świecie realnym, który jest naszym losem, religia otrzymała węższe znaczenie. Stała się jedną z funkcji ludzkiego ducha i pozostaje często w konflikcie z jego innymi funkcjami. Sytuacja ta jest nieunikniona; stanowi ona element tragicznej sytuacji człowieka. Religia – podobnie jak wszystko, co ludzkie – jest czymś wielkim i zarazem tragicznym. Ponieważ zaś wyraża to, co nas w sposób nieuwarunkowany obchodzi, jest czymś większym i tragiczniejszym niż wszystko inne.

Odsłania ona głębię ludzkiego życia duchowego, na ogół przysypaną pyłem naszej powszedniości i przytłumioną hałasem naszych świeckich poczynań. Religia pozwala nam doświadczać świętości – czegoś, co jest nietykalne, co nakazuje głęboką cześć, co jest ostatecznym sensem, źródłem najwyższej odwagi. Na tym polega wielkość tego, co nazywamy religią. Ale tej wielkości towarzyszy hańba. Religia wynosi sama siebie na piedestał i pogardza sferą świecką. Ze swych mitów i nauk, obrzędów i praw czyni coś ostatecznego, nieuwarunkowanego, i prześladuje tych, którzy się im nie podporządkują. Zapomina, że swoją własną egzystencję zawdzięcza faktowi, iż człowiek jest tragicznie wyobcowany względem swego prawdziwego bycia. Zapomina o tym, że zrodziła ją dramatyczna potrzeba. To jest przyczyną gwałtownej , pełnej pasji reakcji świeckiego świata przeciwko religii, reakcji, która dla samej tej świeckiej sfery pociąga za sobą tragiczne skutki. Sfery religijna i świecka znajdują się bowiem w tej samej sytuacji. Żadna z nich nie powinna być oddzielana od drugiej. Tymczasem ich tragizm polega właśnie na tej odrębnej egzystencji, chociaż obie one mają swoje korzenie w religii w szerokim tego słowa znaczeniu – w doświadczeniu tego, co nas w sposób nieuwarunkowany obchodzi. Obie powinny sobie to uświadomić. Dopiero wtedy mogą zostać przezwyciężone konflikty między sferą religijną a świecką i dopiero wtedy religia odkryje na powrót swoje prawdziwe miejsce w życiu duchowym człowieka, a mianowicie w jego głębi. I z tej głębi udzieli wszystkim funkcjom ludzkiego ducha substancji, ostatecznego sensu, zdolności osądu i twórczej odwagi.




Trzy ateizmy

Słowo ateizm w naszym kraju, w naszym Kościele, przez lata brzmiało obco i złowrogo, kojarzyło się z ideologicznymi dywagacjami tzw. naukowych materialistów i odpowiadającymi im, niesłychanie prymitywnymi prowokacjami najbardziej służalczych elementów systemu realnego socjalizmu. Poza żelazną kurtyną, słowo to, tak w użytku świeckim jak i religijnym, teologicznym, miało wagę i znaczenie zupełnie inne. Odnosiło się wprost do wiary, ale wiary splątanej nieodłącznie i nieuchronnie z ludzką egzystencją, z jej powagą i nierozjaśnialną ciemnością śmierci. Ateizm, jeśli by spojrzeć źródłowo na samą etymologię tego słowa, jest nie – teizmem, jest negatywnym odniesieniem do takiego czy innego teizmu. Niekoniecznie więc ateista musi zaprzeczać tzw. istnieniu Boga, może równie dobrze i w równie uprawniony sposób zaprzeczać pewnej konstrukcji, która choć wyprowadzona z faktu istnienia Boga, dotyczy w samej rzeczy tego co ludzkie, doczesne, a więc skończone i omylne. W takim znaczeniu mówiono nawet o ateizmie chrześcijańskim.

Z drugiej zaś strony, radykalizując wezwania moralne stawiane w chrześcijaństwie i nadając tym wezwaniom rangę specyficznie rozumianej boskości, mówiono swego czasu o czymś takim, jak chrześcijaństwo bez Boga. Różne są więc koleje losu znaczenia jakie przypisywano ateizmowi. To, co dzisiaj wydaje się ważne i istotne, to konieczność zrozumienia mechanizmu postawy ateistycznej dla wyrobienia w sobie i dla siebie dojrzałej i uczciwej wiary w Boga i wiary Bogu. Każdy gest ateistycznej powagi wystawia w taki, czy inny sposób na próbę nasze odniesienie do Boga, wystawia na próbę autentyczność naszej religijności. Przyjrzyjmy się więc owym tytułowym trzem ateizmom, które tak naprawdę są jednym, choć widzianym pod różnym kątem i sprowadzonym do hierarchicznej struktury.

Ateizm jest zawsze próbą samo – władztwa, samo – dzielności, odpowiedzialności wyłącznie przed sobą i za siebie. W najbardziej „popularnej” wersji i kształcie ateizm jawi się jako bunt w imię wolności, jako swoista samo – wola. Człowiek nie chce i nie potrafi być zależny od nikogo. Nie potrafi wyobrazić sobie kogoś, kto będąc wszechwiedzący i wszechwładny nie ograniczałby jednocześnie wolności osoby zależnej tak w wiedzy, jak i w mocy. Dlatego decyzja o odrzuceniu jakiejkolwiek instancji nadrzędnej dla własnej wolności jest decyzją przeciwko opowieści o wolności, jako uświadomionej konieczności w jakiejkolwiek formie. Jest to decyzja na swój sposób heroiczna, albo raczej desperacka. Cóż bowiem jest bardziej niedorzeczne niż rojenie słabego i śmiertelnego człowieka o bezwzględnej wolności. A jednak są ludzie, którzy biorą taką wolność na siebie, z całą powagą, bez cienia lekkomyślności. Źródłem ich szaleństwa, które z czasem często zmienia się w tragedię jest kompletna bezradność wobec wolności tych, którzy mówią o Bogu, którzy z Boga pragną wyprowadzić rację bycia wolnym. Gdybyśmy my, ludzie wiary, znali zarówno ciężar, jak i słodki smak wolności, ateizm tego pierwszego typu nigdy by się nie pojawił, a przynajmniej nie w formie szukania rozwiązań dla problemów, wobec których teizm okazał się, póki co, bezradny.

Drugim stopniem ateizmu, który chciałbym nazwać, jest samoświadomość, czyli samowładztwo i samodzielność rozumu. Człowiek zachwycony możliwościami rozumu bierze sprawy w swoje ręce, tworzy świat od nowa, rewiduje wszystkie tradycyjne prawdy, twierdzenia, nawyki. Przywołuje do porządku nawet rozpasaną ponad miarę wolność, przymusza ją do uległości. Wszystko, co czyni, chce i czyni według praw rozumu. Sam Bóg zostaje najpierw przez rozum spenetrowany, określony, zarysowany, ograniczony, a w końcu przejęty i zastąpiony. Z rozumem łączą się największe wzloty i największe upadki człowieka. I jednego i drugiego doświadczamy na co dzień. Wydaje się czasem, że ów ateizm rozumu był zwyczajnym buntem poddanego, względem swego pana, a tymczasem rozumność, jako taka, była pierwotnym ogniwem łączącym człowieka z Bogiem, pierwotną ścieżką wzajemnej komunikacji dwóch osobowych istot. A jednak teizm, z biegiem czasu, począł wstydzić się rozumu, począł przetrzymywać go w domu, nie zabierał go do ludzi, nie pokazywał się z nim na przyjęciach. I oto eksplozja rozumu stała się nagle czymś złowrogim, stała się przewrotem we własnej zagrodzie, stała się początkiem wojny domowej, która po dziś dzień nie może zostać wygaszona i zakończona pokojem. Jan Paweł II pisze, iż rozum i wiara są jak dwa skrzydła wiodące nas ku prawdzie. Cóż z tego jednak, kiedy wciąż powszechnie odczuwamy zbędność któregoś z nich i nawet, gdy próbujemy cokolwiek zrozumieć, czynimy to negatywnie, przeciwstawiając się wierze, gdy zaś chcemy uwierzyć, nawołujemy do wygaszenia rozumu.

Wreszcie trzeci, najwyższy chciałoby się powiedzieć, albo raczej najbardziej subtelny z ateizmów jest ateizmem samoodpowiedzialności. Jest stanięciem wobec niedoli świata i drugiego człowieka z wolą i myślą wzięcia tej niedoli na siebie, zajęcia się nią, zmierzenia się z tym, co rani, niszczy, wyobcowuje, a przede wszystkim zmierzenia się z niebem, które milczy, z Bogiem, który pozostaje dziwnie nieczuły i obojętny. To ostateczny policzek wymierzony Bogu. Oto jestem zamiast ciebie. Ty milczysz, ja mówię, ty znosisz, ja protestuję, ty cierpisz, ja wymazuję cierpienie z tego świata. Miłosierdzie bez Boga, oto szczyt i spełnienie ateizmu. Oto Chrystus, Bóg chrześcijan, świadczy jako człowiek przeciwko swoim wyznawcom i przeciwko samemu Bogu. Człowiek umiera za człowieka, człowiek oddaje drugiemu siebie i swoje życie. Trudno człowiekowi wiary czuć się dobrze z takim wyzwaniem. Trudno mówić o Bogu, nawet najmądrzej i najpiękniej, wobec ludzkiej wolności, rozumności i odpowiedzialności. A jednak nie ma innej rady. Więcej, właśnie tu musi się rodzić autentyczna mowa o Bogu. Oto Bóg, który zbawia, zbawia od samotności, jest wolnością, której zabrakło do bycia wolnym w łasce nadziei, jest rozumnością, której zabrakło do bycia rozumnym w łasce wiary, jest wreszcie odpowiedzialnością, której zabrakło do bycia odpowiedzialnym w łasce miłości.

Bóg zbawia znaczy tyle, co Bóg czyni człowieka człowiekiem. A człowiek zawsze pragnął być sam z siebie wolnym, sam z siebie rozumnym i sam z siebie odpowiedzialnym. I będzie wtedy, gdy Bóg ukaże mu, czym jest owo „sam z siebie”, gdy pozwoli mu włożyć palec w swoje rany i rękę do swego boku aby mógł przestać być niedowiarkiem.


Tomasz

Z dalekiego kraju... na bliskie Święta



Gwiazdy upadły

Zdumione siłą

Która kazała opuścić im niebo

Mówiąc że to grzech

Świecić w tę noc

W której zabrakło światła

Na dziesiątki godzin





Drogą

Pod Jego stopami

Kamienie rodziły kwiaty

Gdy ludzie obojętnie

Spoglądali na zbawienie świata

Kamienie otoczyły krzyż

Bukietem snów

Pachnących wieczną miłością

Wieczną podróżą








I będziemy uczestniczyć

tak czy inaczej

Licząc na przebaczenie

Na odpuszczenie

Na uśmiech


Zaproszeni na ucztę

Nie ośmielimy się wejść

Sięgnąć po kawałek chleba


Gospodarz poda go nam

z pogodną twarzą

Nabierzcie sił na życie


Myśli niedorozwinięte



@ Timothy Garton Ash w swojej najnowszej książce „Wolny świat. Dlaczego kryzys Zachodu jest szansą naszych czasów” pisze między innymi o projekcie „Europejskości”, która ma być „spajającą, zróżnicowaną etnicznie i laicką tożsamością, umożliwiającą muzułmańskiemu imigrantowi poczucie się jak obywatel, a nie zaledwie naturalizowany cudzoziemiec”. Mam wrażenie, że pomysł uczynienia Europy przyjazną dla przybywających do nas wyznawców islamu poprzez swoiście pojętą republikanizację jest jakimś wielkim nieporozumieniem. Muzułmanie nie czują się na ogół w Europie jak w domu, to prawda, ale przyczyną tego nie jest brak „laickiej tożsamości”, czy nadmiar tożsamości chrześcijańskiej, ale brak w europejskiej rzeczywistości miejsca dla tożsamości muzułmańskiej, totalne dla tej tożsamości niezrozumienia pośród elit unijnych. Jeśli więc wybieramy republikanizację, to chcąc nie chcąc stawiamy się w opozycji do istoty muzułmańskości, nie ma na to rady. Być może tak trzeba, ale nie wolno łudzić się co do znaczenia swego wyboru. Tym bardziej, że w samej Europie, chociażby w środowiskach chrześcijańskich, istnieje silny opór wobec takiej opcji rozwoju Wspólnoty. Wbrew opinii Gartona Asha chrześcijaństwu i chrześcijanom w Europie bliżej jest do muzułmańskich imigrantów, do ich sposobów myślenia i mentalności, niż jakimkolwiek wyznawcą europejskiej, laickiej obywatelskości. Zaklinanie rzeczywistości wzniosłymi ideami niczego w tym względzie nie zmieni. Pora na szczery, otwarty i rzeczowy dialog.

@ Zastanawiam się ilu ważnych i znaczących ludzi w tym kraju i w tym kościele zdaje sobie sprawę z tego, co wyrosło pośród nas na glebie radia ojca Rydzyka? Myślę, że jest to coś przerażającego. I nie chodzi mi nawet o politykowanie, o tanie kłamstwa, o brak szacunku dla drugiego człowieka, o anty ewangelizację, choć są to w przypadku medium powołującego się na posłannictwo Kościoła fakty zastraszające. Chodzi mi przede wszystkim o uprawianie na masową skalę bezprzykładnego manipulowania ludźmi, i to w większości ludźmi prostymi, pełnymi dobrej woli i dobrej wiary. Słuchacze Radia, pod pozorem obrony prawdy, polskości, tradycji i wiary są wiedzeni na manowce nie tylko rozumu i chrześcijaństwa, ale wręcz człowieczeństwa. Jeśli Rydzyk, zachowujący się jak najgorszego rodzaju wschodni kacyk, wie co robi, jest po prostu bandytą, jeśli nie wie, jest biednym, chorym na pychę, upiornym człowieczkiem, ale wtedy odpowiedzialność spada na jego współpracowników, a także na nas wszystkich, a szczególnie na naszych czcigodnych biskupów.

Pora się otrząsnąć. Choć każde dziecko wie, że jest za późno. Już nie unikniemy cierpienia niewinnych i rozłamu.

@ I tak oto przeszłość dopadła wybierającego przyszłość. Im w bardziej żałosnych dokonuje się to okolicznościach, tym większe winno być jego poczucie upokorzenia. Kwaśniewski mówiący przed kamerami o tym, jak to od 1989 roku bezpieka tasuje polityką, i że już koniec, bo on dla dobra Polski i demokracji na to nie pozwoli, wyglądał głupio i żałośnie. Było mi wstyd za niego. O wiele bardziej niż za członków orlenowskiej komisji. Ci ostatni zachowują się w dużej części prostacko i bezmyślnie, ale brak im owego cynizmu i wyrachowania, którego mistrzem jest pan prezydent. Trochę smutno, że wciąż w naszym kraju obowiązuje zasada, iż dla ukazania istniejącego bagna trzeba sporządzać bagno nowe, że wciąż Polak mądry jest dopiero po szkodzie.

@ Myśląc o nowej partii na polskiej scenie politycznej staram się w sobie samym wyważyć istotne dla mnie za i przeciw. Jako dawny zwolennik Unii Demokratycznej, a później sympatyk Unii Wolności czuję się marnie. To co powstaje, przynajmniej w swoich wstępnych zarysach, oznacza w moim rozumieniu ostateczne pożegnanie z ideą partii dla mnie, czyli nie populistycznej partii ludowej dla ludzi myślących. Jeżeli ruch wykonany przez Frasyniuka, z poparciem Mazowieckiego, jest godny podziwu, to tylko z punktu widzenia marketingu politycznego. Pod tym względem był to krok odważny i być może owocny, a z pewnością ożywczy w odniesieniu do poprzedniej Unijnej wegetacji. Prócz tego pozostaje jeszcze efekt, jaki ogłoszenie powstania nowej partii centrowej wywołało na naszym rodzimym rynku idei i pomysłów na Polskę. Efekt ten uważam za zjawisko ze wszech miar pozytywne. Przyciągnięcie cugli prawicy, polaryzacja i przyduszenie konającego SLD, wyprowadzenie kursu proeuropejskiego z poważnych przesłanek (nie jako ostatniej deski ratunku dla podstarzałej czerwonej młodzieży) – oto jedynie krótki zarys tych pozytywów. Słowem, cieszę się, że taki twór jak PD powstaje, smucę się, że moim kosztem.

@ Czym jest myślenie? Czy logicznym, zdystansowanym, czystym i bezstronnym przechodzeniem od przesłanek do wniosków? A może, jak chciała Hannah Arendt, czynnością na wskroś etyczną, niemożliwą bez osobistego odniesienia się samego myślącego do dobra? Lub też, jak postulował Nietzsche, męką, udręczeniem, wiciem się w konwulsjach? Co takiego myślący wystawia na próbę, czym ryzykuje, czymś innym, czymś swoim, czy wręcz sobą samym? A jeśli myślenie jest tym wszystkim o czym była mowa, albo niczym? Cóż więc czyni ten, który myśli, a co ten, który myśleć się wzbrania?

@ Współcześni, młodzi kapłani, posiadający wykształcenie psychologiczne, praktykujący często jako psychoterapeuci, mówią bardzo dużo ważnych i cennych rzeczy o leczeniu ludzkiego sumienia w sakramencie pokuty. Niewiedza, a przede wszystkim niewrażliwość wielu spowiedników w tym zakresie bywa zawstydzająca i często niestety boleśnie doświadczana przez spowiadających się. Zastanawiam się jednak, czy sedno problemu marnego przeżywania sakramentu pokuty tkwi w niedostatku umiejętności i wiedzy psychoterapeutycznej spowiedników, czy da się coś zmienić przez „dopsychologizowanie” spowiedzi? Prawdą jest, że współczesny człowiek jest nafaszerowany terapiami, szczególnie typu poradnikowego, i przychodząc do konfesjonału oczekuje dokładnie tego samego. Można spełnić to oczekiwanie, można je spełnić profesjonalnie, a nawet z pasją, lecz czy to naprowadzi delikwenta na ślad myśli, że tym razem chodzi o coś bardziej fundamentalnego, bo o spotkanie z sobą w Bogu? Delikatne problemy wymagają delikatności, ciszy i czujności, nie sposób rzucać wokół pochopnymi diagnozami, więc i ja pozwolę sobie zamilknąć w zadumie.

@ Iris Murdoch w książce „Prymat Dobra” pisze min. o tym, że cierpienie samo w sobie może mieć wartość oczyszczającą tylko wtedy, gdy jest niewyobrażalne, niepojęte, gdy jest właściwie umieraniem, przedsionkiem śmierci. W innym wypadku jest ono zbyt interesujące, kusi by się nim zająć, by spojrzeć na nie z dystansem, zaciekawić się. To cierpienie, które nie jest umieraniem, jeśli już wiąże się z procesem oczyszczenia, to tylko jako jego skutek uboczny. Sfera cierpienia to bardzo istotny i brzemienny w konsekwencje aspekt życia. Nie sposób jednak zgłębić go w słowach. Chodzi przecież nade wszystko o moje własne cierpienie i o moją własną śmierć.

@ Czym jest życie doczesne dla ludzi religijnych? Próbą? Męczarnią i marnością? Złudą i zjawą? Niczym? Testem? Nieustającym czuwaniem? Stratą czasu? Pokusą? Nie wiadomo czym?

A kardynał Jean Danielou powiedział tak ładnie i prosto: „życie jest dzieciństwem nieba”.

@ Zastanawiam się, czy częściej spieramy się o to jak jest, czy o to jak być powinno, jak mogłoby być? Czy o fakty, czy o projekty? Wydawałoby się, że o fakty nie ma co kruszyć kopii, natomiast nad projektami warto by pomyśleć. Tymczasem przysłuchując się chociażby sejmowym kłótniom mamy wrażenie, że spór dotyczy faktów, a co do celu panuje zgoda, jest nim w tym wypadku dobro Polski, czy też , bardziej przyziemnie, dobrobyt Polaków. To oczywiście złudzenie. Z reguły, moim przynajmniej zdaniem, faktami się mamimy, czarujemy, hipnotyzujemy, a spór, jego sedno, zawsze dotyczy projektu.

@ Będąc kiedyś w kościele, zauważyłem, jak pewien wchodzący mężczyzna zanim ulokował się w ławce uklęknął i złożył pokłon, ale nie w stronę tabernakulum z Najświętszym Sakramentem, ale w stronę jednego z obrazów w bocznym ołtarzu. Przyznam, że bardzo mnie to zachowanie zaskoczyło, a nawet ubodło. Zacząłem się zastanawiać nad tym co zobaczyłem. Wynik zastanawiania był jeszcze bardziej zaskakujący niż jego przyczyna. Pomyślałem, że jeśli Obecność Eucharystyczna ma być tym, czym jest, to musi być dostrzegana i czczona na całkiem innym poziomie niż obecność świętych wizerunków, symboli, znaków, słów. To pomieszanie tych poziomów, obojętnie czy jest to naciąganie dołu do góry, czy też ściąganie góry do dołu, winno nas niepokoić i razić. Człowiek, o którym wspomniałem, nie zafundował Eucharystycznej Obecności tego, co miał dla obrazów, pomyślałem więc, że jest szansa, iż tę najdonioślejszą rzeczywistość dostrzega i czci jakoś zupełnie inaczej i wyjątkowo.

@ Przeszłość nie jest jedynie tym, co było wcześniej, ale jest przede wszystkim tym, co jest głębiej – Mircea Eliade

@ Podoba mi się określenie dzieła sztuki jako zastygłego spotkania, spotkania człowieka z człowiekiem, artysty z artystą, odbiorcy z odbiorcą, artysty z odbiorcą i odwrotnie. Sztuka rodzi się ze spotkania, żyje spotkaniem, zmartwychwstaje w nim. Nawet najwspanialsze dzieła same w sobie są tylko snobistycznym przedmiotem pożądania. Niezwykłość i doniosłość wszelkiej sztuki mierzy się przestrzenią, jaką sztuka ta aranżuje dla dokonania się w niej i poprzez nią tegoż właśnie spotkania.

@ Pewien norweski biskup luterański, jak wyczytałem, odmówił zawieszenia w kościele obrazu przedstawiającego scenę ofiarowania Izaaka, jakiego zamierzał dokonać ojciec jego Abraham, zanim Bóg go powstrzymał. Motywacja tej decyzji zawierała uwagę o tym, że nie sposób wytłumaczyć młodym ludziom, otoczonym dzisiaj ze wszystkich stron przemocą, że ten przypadek przemocy, to coś innego, specjalnego, czy nawet wzniosłego. Jest w tej całej sytuacji zawarta jedna ważna konkluzja: przemoc, gwałt, zniewolenie pozostają złem niezależnie od tego, czy zjawiają się w telewizji, czy na ulicy, czy w Biblii. To musi być punkt wyjścia wszelkiego prawdziwego i zdrowego myślenia.

Później można iść dalej. I w tym kontekście smutna jest bezradność owego biskupa, bezradność jakże powszechna, wobec potrzeby zmierzenia się z autentycznymi przeżyciami swoich podopiecznych w oparciu o autentyczne zapisy dojrzewania ludzkiej nadziei, wiary i miłości. Prawda o przemocy nie jest więc żadnym usprawiedliwieniem religijnej manipulacji, co więcej, winna być ona początkiem nauczania.

@ Janne Ahonen, tegoroczny zdobywca kryształowej kuli w Pucharze Świata w skokach narciarskich, zawodnik prezentujący kibicom i telewizji kamienną, niewzruszoną twarz, pozbawioną niemal wyrazu uczuć i emocji, jest podobno człowiekiem ogromnej wrażliwości, artystą z bardzo szerokim zakresem zainteresowań. I kto by pomyślał? Helmuth Plessner pisał, że śmiech i płacz dopadają człowieka wtedy, gdy traci kompletnie dystans do samego siebie, gdy wobec naporu światowości, w takiej czy innej formie, zapada się w siebie i już tylko jest sobą, zamiast siebie także mieć. W odróżnieniu od tego śmiecho-płaczu, uśmiech (uśmieszek) jest oznaką i gestem panowania nad sobą i nad sytuacją, jako taki jest zupełnie neutralny. Zgodnie z tymi sugestiami nasz Ahonen jest typem reakcjonisty, który ani nie chce ściemniać, że nad wszystkim panuje, ani też nie chce tego panowania się pozbyć. Prawdziwa dusza artysty. I kto by pomyślał?















Pusty grób


tego ranka

znajdziesz jedynie pusty grób

nie ma Go tutaj

nic dodać nic ująć

nawet młodzieniec w bieli

słaniający się na krawędzi jawy

niczego nie widział

świadczy wskazując ręką

i wzruszając ramionami

ciąg dalszy nastąpił

i nic w tym dziwnego

że Maria płacze ze szczęścia

że uczniowie łamią chleb

a Tomasz rozdrapuje rany

ty też się w końcu przekonasz

że pusty grób

mówi więcej niż cokolwiek

w kwestii miłości


R.Śl. Wielki Tydzień 2005r




Być może większość oglądaczy TV i czytaczy dzienników zapomniało już o głośno i hucznie celebrowanej aferze z wypowiedzią Pełnomocnika Rządu do Spraw Równego Statusu Kobiet i Mężczyzn pani Magdaleny Środy. Chodziło mniej więcej o to, iż pewien kształt kultury, stanowiący główny odniesienia dla naszych zachowań, ocen, postaw, kultury inspirowanej i karmionej w dużej mierze religijnością, a zwłaszcza katolicyzmem, sprzyja przymykaniu oczu na przemoc w rodzinie, a szczególnie na złe traktowanie kobiet. Burza, jaka rozpętała się po deklaracji pani Rzecznik we wszelkiego pokroju mediach okazała się, jak wiele poprzednich burz, zwyczajnym poszukiwaniem sensacji i okazji do wzajemnego obrzucania się epitetami. Jedyne, co nam zostało po tamtych wydarzeniach, to plon prasowych debat przeprowadzonych chociażby w Gazecie Wyborczej czy Tygodniku Powszechnym. Watro do tematu wrócić i przyjrzeć się na spokojnie temu co się stało.

Pojawia się tutaj, jak zwykle przy okazjach sporów i konfliktów publicznych, pewien mechanizm, z którego warto zdać sobie sprawę, którego warto rozszyfrować, chociażby po to, abyśmy to bardziej my mówili do siebie, niż coś mówiło nami. No i oczywiście pozostaje sprawa wniosków, które poszczególne strony sporu wyciągnęły z całego wydarzenia. Przyznam się, że o ile pani Rzecznik stała się bardziej powściągliwa w wyrażaniu własnych opinii i bardziej robi swoje niż o tym mówi, o ile zwolennicy wszelkiego indywidualizmu w pocie czoła pracują nad zakorzenieniem w naszej świadomości i w naszym poczuciu moralności wzorców coraz bardziej liberalnych i niezobowiązujących, o tyle po stronie zagorzałych obrońców rodziny i religii nie widać zbytniego zaangażowania, ani szczególnego pomysłu na nowy rodzaj pracy u podstaw.

Próbując przeanalizować cały przekrój stanowisk jakie pojawiły się podczas dyskusji sprowokowanej wypowiedzią Środy zauważyłem, że można by je pogrupować w trzech charakterystycznych kategoriach, dwóch skrajnych i jednej umiarkowanej. Z jednej strony można by umieścić wszystkich tych, którzy nie tylko słowa pani Rzecznik przyjęli z radością i ulgą, bo wreszcie ktoś odważył się powiedzieć głośno coś, co wielu skrycie myśli, ale też postanowili wyciągnąć z tych słów daleko idące konsekwencje występując przeciwko wywyższaniu dobra rodziny ponad dobro jednostki, oraz przeciwko wpływowi instytucji religijnych na kształt światopoglądowy państwa. Zwolennicy tej opcji wskazywali wprost na to, że sam tzw. tradycyjny podział ról społecznych jest już czynnikiem sprzyjającym zjawiskom patologicznym, ponieważ stawia kobiety z góry w gorszym i przegranym położeniu, tak wobec zwyczaju i obyczaju, jak i prawa. Obrona tzw. tradycyjnych wartości polega – ich zdaniem – nie tylko na przymykaniu oczu na wszelką przemoc i patologię towarzyszącą rodzinom, ale także na torpedowaniu wszelkich działań zmierzających do likwidacji tej przemocy i patologii poprzez wkraczanie instytucji prawnych i państwowych w stosunki rodzinne.

Z drugiej strony usadowili się obrońcy tradycji, rodziny, religii posługujący się bardzo różnymi argumentami, ale zawsze przekonani, że zasygnalizowana w wypowiedzi pani Rzecznik chęć wkroczenia w wewnętrzne sprawy rodziny jest tylko pretekstem do głębszego zaatakowania podstaw, podstaw w gruncie rzeczy religijnych, na jakich zbudowane zostało patriarchalne i heteroseksualne społeczeństwo. Kształt tradycji, zdaniem jej obrońców, nie da się sprowadzić do jednej z wielu historycznych możliwości, ponieważ jest on głęboko określony poprzez naturę i powołanie człowieka. Do odczytania owej natury i powołania człowieka zdolna jest tylko obdarzona wielowiekową tradycją i autorytetem instytucja religijna, w naszym wypadku Kościół Katolicki. Nie ma możliwości ku temu, aby świeckie, laickie prawo wkraczało na teren przynależny świętości rodziny.

Pomiędzy oboma skrajnościami tkwi pewien pogląd o charakterze umiarkowanym. Zwolennicy tej opcji nie czują się zobowiązani do jakiegoś specjalnego szanowania autorytetów religijnych czy świętości rodziny, nie widzą też jednak konieczności rozwalania i wywracania na druga stronę wszystkiego co zastane, tradycyjne, zadomowione w naszej rzeczywistości. Zwracają oni uwagę na przerost formy nad treścią w wypowiedziach oponentów z jednej i drugiej strony. Podkreślają, że rzeczywistość nie podlega prawom biurkowej unifikacji, wyrównania, idealizowania, że wszystko, co się wydarza, jeśli zachowuje pewien zdroworozsądkowy umiar, ma swoje znaczenie. Nie można pozostawić przestępstwa bezkarnym, nie można też jednak bezkarnie włazić z butami w delikatną i niejednoznaczną strukturę rodziny. Ani jedno, ani drugie nie jest jednak motywowane tak, jak życzą sobie tego ekstremiści. To pierwsze nie ma nic wspólnego z równością płci, tak jak to drugie nie ma nic wspólnego ze świętością, czy innym nienaturalnym statusem rodziny.

Tak wygląda właśnie syntetyczna prezentacja opinii, które rozpisane na głosy wielu wybitnych osobistości mogliśmy poznawać zaledwie dwa, trzy miesiące temu.

Przyznam się, że nie potrafię odnaleźć się w żadnej z tych opcji. Wydaje mi się, że dzieje się coś takiego, iż główny i bardzo konkretny problem, jakim jest kształt i jakość rodziny, jako miejsca, gdzie rodzi się i dojrzewa człowiek, gdzie ludzie okazują sobie pomoc, przyjaźń, życzliwość i miłość, umyka gdzieś w dal przed ideologicznym bełkotem. Bo czy dobro, wolność, godność jednostki da się budować niejako w przeciwieństwie do dobra rodziny? Czy największym wrogiem jednostki rzeczywiście jest rodzina? Czy mówiąc, że chronić należy tylko dobrą rodzinę i taką tylko można dowartościowywać, mówi się coś specjalnie nowego? Czy można dowartościować dobrą rodzinę bez rodziny? Albo z drugiej strony, czy rodzina bez autentycznej wspólnoty osób, które ją tworzą, jest rodziną? Czy chroniczny brak rozważania problemu jest jedynym sposobem na jego tradycyjne rozwiązanie? Czy te żony, ci mężowie, którzy znoszą cierpienia i poniżenia ze strony współmałżonka robią to dla jakiejś abstrakcyjnej rodziny, czy też dla tego drugiego, albo tego trzeciego, gdy myślą np. o dziecku? Czy wreszcie traktowanie całości stosunków i struktur, w których tkwimy w społeczeństwie, od rodziny poprzez stowarzyszenia, kościoły, organizacje aż po całość stanowiącą naród czy państwo, może się ograniczać do prób zachowania status quo, do uchylania się od nowych wezwań, także od brania odpowiedzialności za obronę tego, czego warto i należy bronić?

Powtórzę jeszcze raz. Być może nie potrafimy mówiąc rodzina powstrzymać naszych myśli i wyobrażeń od wędrówki w jakieś abstrakcje, statystyki, próby bycia przewidującym i opanowanym mędrcem, albo rzecznikiem praw takich czy innych pokrzywdzonych, ale nie zwalnia nas to z obowiązku zatrzymania się choć na chwilę na rodzinie właśnie. A rodzina, w formie modelowej i najnormalniejszej z normalnych, to ojciec, matka i dzieci. Za każdą z tych nazw może kryć się i kryje przeogromna treść. W wielu wypadkach któregoś z tych trzech elementów może zabraknąć z takiego czy innego powodu. Nie zmienia to jednak faktu, że relacja wzajemna pomiędzy tymi trzema osobami stanowi trzon i rdzeń rodzinności. O tej relacji i tym nieredukowalnym rdzeniu można rozmawiać solidnie i otwarcie niezależnie od swoich poglądów, od pomysłu na świat, od wszystkich zranień i uprzedzeń. A to dlatego, że każdy z nas jest źródłowo zanurzony w tej relacji i każdy z nas do niej tęskni, nawet gdy realnie nigdy jej nie zaznał. Jeżeli chcemy więc rozmawiać o tym jak rodzina ma się we współczesnym nam świecie, jak wpływa na nią religijność, katolicyzm, a jak laicyzacja i rozpad tradycyjnych struktur społecznych, zacznijmy swoją rozmowę od zwrócenia uwagi na samą rodzinę, na jej rodzinność, abyśmy wiedzieli jednoznacznie czego bronimy, a co atakujemy, abyśmy sobie nie wymyślali naszych oponentów i przeciwników, aby potem móc w nich z lubością uderzać i strzelać, gdy tymczasem problem leży na uboczu i czeka na następną rewolucję.

Rodzic



Kłopot z inteligencją czy kłopot inteligencji?

Nie zamierzam pisać o kolejnym ogólnopolskim teście IQ, ani też użalać się nad stanem polskiej klasy politycznej. Chciałbym natomiast pójść śladem Jerzego Jedlickiego, który w sylwestrowo-noworocznym wydaniu Gazety Wyborczej zastanawiał się nad ewentualną przydatnością owej tajemniczej warstwy społecznej zwanej inteligencja dla funkcjonowania współczesnego, nowoczesnego i demokratycznego społeczeństwa. Cóż to jest takiego owa inteligencja? Sprawa nie jest wcale taka prosta i jednoznaczna. To coś, o co nam chodzi, mieści się bowiem gdzieś na przecięciu linii wykształcenia, wiedzy, pewnej kulturowej i cywilizacyjnej świadomości, z linią specyficznej wrażliwości na wartości społeczne, ogólnoludzkie, na tzw. dobro wspólne. Jeżeli ktoś uważa, że takowa kategoria ludzi uległa w ostatnim piętnastoleciu dziejów Rzeczpospolitej zagładzie, nie należy mu się zbytnio dziwić. W mediach często tezę o śmierci tej dziwnej i nieżyciowej hybrydy przedstawia się wręcz jako znak czasu zwiastujący dołączenie zacofanego, środkowoeuropejskiego kraju do grona zachodniej cywilizacji. Ta ostatnia ma być zbudowana na barkach tzw. klasy średniej, o której nie można powiedzieć kompletnie niczego jasnego i pewnego, prócz podania przedziału określającego wysokość dochodu. Być może jest w tym coś z prawdy, ale nawet jeśli tak jest, to niewątpliwie charakter rzeczywistości, którą obserwujemy w tejże nowoczesnej części Europy absolutnie nie zależy od wysokości owego dochodu, ale od duchowego i kulturowego stanu znaczącej części posiadaczy tegoż dochodu. Ten zaś musi się skądś brać, musi mieć swoje źródło, swoją inspirację. Ludzie robiący pieniądze są z reguły ludźmi zdolnymi, ciekawymi świata, otwartymi na naukę. Rzeczywistość, którą tworzą w sferze zależnej co prawda od pieniądza, ale tenże poziom strat i zysków znacznie przekraczającą, zależy prawie wyłącznie od osobowości ich nauczycieli, autorytetów, wzorców moralnych i ideowych, a więc tych wszystkich, którzy na pozór zdają się zbędni i niepotrzebni w nieustającym kołowrocie transakcji i marketingu. Nie ma więc z pewnością problemu śmierci inteligencji, jest problem jej wyjaławiania się, a przede wszystkim problem braku wiary w siebie, w swoje miejsce na ziemi, w niezbędność swoich duchowych porywów, pragnień, tęsknot. Inteligencja wszelkiej maści i wszelkiego koloru musi zacząć doceniać sama siebie. Nie po to, żeby się zamknąć w takim, czy innym kręgu, gazecie, klubie, takim czy innym towarzystwie wzajemnej adoracji, ale po to, by nie bać się występować wobec świata popędów i materii z uwagami, ocenami, wezwaniami, a nawet jeśli trzeba, ze stanowczym sprzeciwem. Gdyby inteligencja była mile widziana w towarzystwie przysłowiowych bankierów, straciłaby swój smak i znaczenie. Gdyby jej projekty bezboleśnie stawały się programami rządów, zmieniłaby się w klasę biznesu i polityki, a przecież nie o to chodzi. To właśnie wtedy doszłoby do ostatecznej śmierci tych dziwnych ludzi, którzy mają czas i ochotę zastanawiać się odrobinę nad sprawami dla całej reszty będącymi oczywistością czy wręcz koniecznością. Jerzy Jedlicki w swoim artykule próbuje odpowiedzieć na pytanie: czy jest coś, co dla całej inteligencji, niezależnie od specyficznej różnorodności i podziałów, stanowi wspólne zadanie na dziś, na teraz, zadanie wymuszone poniekąd obserwowaną dookoła realizacją pewnego modelu państwa i społeczeństwa, modelu zwanego ogólnie demokracją. Jedlicki pisze:

- „Społeczeństwo masowej partycypacji jest spełnieniem wielkiego ideału pokoleń, ale spełnieniem nie wolnym od ułomności, od niesprawiedliwości i od trywializacji wartości kulturalnych i etycznych. Rynek, demokracja, powszechne media i powszechna szkoła stworzyły luźne społeczeństwo konsumentów – wyborców – widzów – słuchaczy – czytelników – uczniów, społeczeństwo w którym działa dążność do równania w dół zasad etyki życia publicznego, gustów, języka, poziomów kompetencji politycznej. Jeżeli ta dążność nie napotyka przeciwwagi obrony norm wysokich, to cywilizacja, choćby najbardziej wyrafinowana technicznie, ulega zwyrodnieniu”.

Wcześniej wymienia siedem grup zadań dla inteligencji, zadań polegających, ogólnie mówiąc, na ochronie jakości w warunkach gospodarki rynkowej i polityki demokratycznej

Pozwolę sobie zacytować ten fragment w całości:

1) Godzenie rosnącej powszechności kształcenia na wszystkich szczeblach z podniesieniem jego jakości i efektywności.

2) Godzenie kultury popularnej z kulturą elitarną, zwłaszcza w środkach masowego przekazu, godzenie swobody wypowiedzi z ochroną prywatności i godności osoby ludzkiej.

3) Godzenie rywalizacji partyjnej z wymogami kompetencji polityków i racjonalności wyborców.

4) Godzenie konkurencji handlowej ze standardami jakości produktu, bezpieczeństwa konsumentów i ochrony środowiska.

5) Godzenie nieuchronnego rozwarstwienia ekonomicznego z potrzebą wyrównywania szans, poczuciem sprawiedliwości społecznej i humanitaryzmu w skali kraju i w skali globu.

6) Godzenie interesów partykularnych – lokalnych, zawodowych, ideologicznych – z wartościami narodowymi, a tych z europejskimi.

7) Godzenie władzy większości z poszanowaniem praw i czci mniejszości, tudzież słabszych uczestników procesu demokratycznego”.

Tyle Jedlicki. Chcąc to podsumować krótko i dosadnie, trzeba by powiedzieć, że chodzi o łączenie ognia z wodą, niezależnie od tego co jest czym. W tym łączeniu cechą świadczącą o dotknięciu myśli i ręki inteligenckiej jest właśnie to, że woda pozostaje wodą, a ogień ogniem, że nikomu nie wmawia się, że czarne jest białe, a białe czarne, albo, że można ów kontrast zastąpić szarym. Ceną za taka postawę jest bycie zawsze poza – poza układami, poza zyskiem, poza zaszczytami. Nie jest to łatwe. Domem człowieka zwanego inteligentem jest wierność, jest umiar, jest życzliwość dla człowieka i jego spraw. Poza tym inteligent bywa z reguły bezdomny. Czasem tego nie wytrzymuje, i próbuje szczęścia na nie swoim miejscu. Różnie się to kończy. Z reguły źle. Moim zdaniem najgłębiej w osobowości inteligenta winno się odzywać poczucie skończoności, ograniczenia i słabości. Cud tej specyficznej wrażliwości polega na tym, że potrafi ona łączyć te niewesołe w powszechnym rozumieniu przekonania, z ogromnym zaufaniem do piękna, prawdy i dobra, któremu wystarczy tak niewiele, a prawie nic do tego, by zaistnieć i przynosić niespodziewane owoce. Inteligent bywa człowiekiem nieustannie zadziwionym.

Mr Eks


Czytając „Fabrykę AbsolutuKarela Ćapka próbowałem się przyglądać swoim kilkudziesięcioletnim już poczynaniom w dziedzinie zadomowienia się w tym najlepszym ze światów, w jakim przyszło mi żyć, zadomowienia się poprzez samo życie przede wszystkim, ale także poprzez zrozumienie tego co jest, i poprzez wiarę w jego sens, wartość, znaczenie. Książka Ćapka ukazała się w 1922 roku, a wiec już całkiem dawno. Jej akcja została umieszczona pomiędzy rokiem 1943 a 1953. Była to więc tak czy inaczej literacka, futurologiczna fikcja. Niestety fakty, które miały miejsce w tych właśnie latach w świecie, a szczególnie w środkowej Europie, która jest w jakimś sensie główną areną zdarzeń opisywanych przez Ćapka, nadają jego opowieści czytanej dzisiaj, na początku XXI w., gorzki i okrutny smak. Jakoś nie chce nam się śmiać, choć „Fabryka Absolutu” to w gruncie rzeczy przednia satyra, błyskotliwa groteska, zbudowana wokół jednej z najpotężniejszych ludzkich słabości – potrzeby absolutyzowania własnych przekonań i prawd. Na dodatek dzisiaj, jak się zdaje, utraciliśmy również coś, co dawało jeszcze nadzieję autorowi. On mógł napisać szczerze i z przekonaniem: „ludzie najpierw powinni wierzyć w ludzi, ufać im, a reszta sama się ułoży”. My chyba nie moglibyśmy już wypowiedzieć tych słów bez dodatkowych „ale”. Zresztą sam Ćapek u kresu swego życia, a zmarł w 1938 roku, w niedokończonej powieści „Osiem twarzy mistrza Foltyna” w dramatyczny i symboliczny sposób zdziera z naszej ludzkiej twarzy maski fałszu, aby odsłonić prawdę w całym jej absolutnym kształcie. „Tworzysz po to, by w dziele swoim poznać kształt i doskonałość rzeczy” - stwierdza jeden ze świadków w tym ostatecznym procesie. Ile jednak trzeba było przeżyć, ile się natrudzić, ile znieść głupoty i podłości, ile bożków obalić, aby móc tak widzieć i tak mówić. Spróbujmy jednak wrócić do początku i wprowadzić nieco jasności i systematyczności w opowieść o książce Ćapka.

Fabryka Absolutu” to historia inżyniera Marka, który wymyślił niesamowity karburator, urządzenie do całkowitego spalania, rozkładania materii. Zostawała tylko energia i pewien produkt uboczny: wspomniany Absolut. Kolega Marka, biznesmen Bondy, postanowił zrobić złoty interes na produkcji i rozprzestrzenianiu cudownego, nieziemsko wydajnego urządzenia. Problem jednak stanowił ów uwalniający się po zniknięciu materii czysty Absolut. Absolut, który niczym niewidzialny gaz skłaniał ludzi do religijnych uniesień, do wyrzekania się wszystkiego co doczesne, do gestów żarliwego wyznawania swej wiary. Absolut, który rozsadzał ramy istniejących, uporządkowanych i zhierarchizowanych kościołów. Absolut, który wcielony w procesy produkcji prowadził do załamania się równowagi ekonomicznej doczesnego świata. Absolut, który wreszcie wprzęgnięty w podziały narodowe, państwowe, rasowe, religijne stał się napędem ogromnej i totalnej wojny wszystkich ze wszystkimi. Absurd musi być doprowadzony do końca, sam musi się wyczerpać, sam musi się zdezaktualizować, sam się unieważnić. I dopiero kilkunastu ostatnich żołnierzy przypomni sobie o domu, żonie, dzieciach, rodzinnych stronach, normalnym i przyjemnym życiu, by w końcu zatęsknić za powrotem.

Całość rozszalałej i surrealistycznej historii Ćapek kończy w gospodzie, w małym czeskim miasteczku, gdzie kilku bohaterów domniemanego szaleństwa siedzi sobie, zajada kiełbaski i rozprawia o kapuście, o tym, jak to różni ludzie lubią różnie ją przyprawiać. „Każdy wierzy tylko w swojego najlepszego Pana Boga, ale nie wierzymy innemu człowiekowi, że on także wierzy w coś dobrego” - mówi jeden z nich. Jak pojednać jedność z wielością, swojskość z innością, świętość i ważność swego przekonania o obecności prawdy absolutnej, z niemożnością jej posiadania? Im dłużej żyję, im dłużej myślę o swoim życiu, tym bliższy jestem przeczucia, iż odpowiedź na te pytania musi być tak bardzo prosta i tak bardzo naturalna, tak bliska nam, wręcz zrośnięta z nami samymi, że krążąc między słowami, ideami, wyobrażeniami nie jesteśmy jej w stanie ani dostrzec, ani tym bardziej wyrazić. Ale skoro ona jest, to nigdy nasze próby, nasze szukanie, jakiekolwiek by było, nie jest czymś daremnym ani głupim, ani bezsensownym. Skoro jest odpowiedź, pytanie ma moc, ma mądrość i ma siłę. Skoro jest pytanie, odpowiedź nabiera powagi.

Zakładka

Tym razem postanowiłem zaprosić was do kina na film pochodzący z kraju, który historycznie rzecz biorąc jest nam nawet dosyć bliski, o którym jednak współcześnie wiemy niewiele albo zgoła nic. Chodzi o Węgry, o film Nimróda Antala pt. „Kontrolerzy”. Dziwny to obraz i przyznam szczerze mam wiele wątpliwości, co do tego jak powinno się o nim opowiadać, aby poruszając właściwe struny wrażliwości, pozostawić potencjalnego widza wolnym i otwartym na wypadek osobistego spotkania z filmem. Problemem podstawowym jest zdefiniowanie z czym właściwie mamy do czynienia. Czy jest to groteskowy pastisz, czy tragikomedia, czy też powiastka filozoficzna z happy endem w tle. Jeśli ktoś na samym początku informuje nas, że to wszystko co zobaczymy jest spreparowaną fikcją, a samą tę informację ubiera w formę mrugnięcia okiem do widza, jeśli następnie oglądamy sceny i puenty szyte najgrubszymi nićmi, narzucające się wręcz swoim przesłaniem i morałem, to cóż mamy o tym wszystkim myśleć? Akcja „Kontrolerów” toczy się w podziemiach Budapeszteńskiego metra wokół perypetii drużyny kanarów, której niepisanym przywódcą jest nasz główny bohater (niejaki Bulcsu). Nic o nim nie wiemy, jest człowiekiem z nikąd, cieszącym się sporą estymą w środowisku, młodym, zawadiackim, choć w gruncie rzeczy wrażliwym i zagubionym chłopcem. Jego koledzy to zgraja indywidualności, prawdziwych mutantów odszczepieństwa i nieudaczności. Na naszych oczach toczy się wielowątkowa gra, gra zorganizowana w czystym, westernowym schemacie. Gra pomiędzy kontrolerami a pasażerami, pomiędzy poszczególnymi grupami łapaczy gapowiczów, pomiędzy tajnymi siłami korporacji transportowej a ich pracownikami. Oglądamy sceny pościgów, łapanek, pojedynków. Ekipa Bulcsu chodzi nieustannie poobijana, pokrwawiona, potargana, szarpie się jak pies na łańcuchu pomiędzy pasją przyłapywania na gorącym uczynku, a pogardą, czy wręcz nienawiścią do tej roboty. Na tle tych niby dramatycznych (wciąż nie wiemy czy to na serio czy tylko dla jaj) okoliczności przyglądamy się naszemu bohaterowi, jego poszukiwaniom sensu, odwagi do czegoś, o czym nie mamy pojęcia, jego zwiewnemu uczuciu do dziewczyny w przebraniu misia, filozoficznym rozmowom z jej ojcem, maszynistą – pijakiem, karnie zesłanym do pracy w podziemiu. Między słowami dowiadujemy się, że Bulcsu boi się tego, co jest tam na górze, w świetle, choć wie z każdą chwilą z coraz większa pewnością, że pozostawanie tu gdzie jest musi się skończyć, bo jest drogą do nikąd, szczeniactwem, brakiem powagi.

Bulcsu ma do pokonania znacznie poważniejszego przeciwnika niż korporacja, konkurencja, stowarzyszenie wyzwolenia pasażerów. Musi pokonać samego siebie. Cóż za banał, prawda? Nimród Antal operuje banałem bez obaw i bez strachu, co więcej, potrafi banałem zaczarować i zadziwić zdezorientowanego widza. Kiedy w końcowej scenie Bulcsu i jego dziewczyna, tym razem przebrana za motylka, wyjeżdżają ruchomymi schodami ku światłu, nie mamy wrażenia, że zostaliśmy nabrani, że ktoś próbuje kpić z naszej wiary w ostateczne zwycięstwo miłości, po prostu poddajemy się tej delikatnej i urodziwej manipulacji. Zdaje się, że coś nas oszołomiło. Może absurdalność całej historii, może solidna i głośna muzyka, może bezwstydność odwołań i odniesień, tak duchowych jak i kulturowych? Nie wiadomo.

A jednak w całym tym zamieszaniu czujemy się dobrze, czujemy się u siebie. Przecież to jest nasz zwariowany świat, nasza rzeczywistość. Mieszanina sztucznej i prawdziwej krwi, mieszanina tragedii i groteski, mieszanina głupoty i filozofii, postmodernistyczny odpust, w którym wciąż jednak, jak się okazuje, chodzi o to samo. I nawet mruganie okiem, nawet postawienie podwójnych cudzysłowów, nawet kopiowanie kopii nie powoduje zawieszenia naszego pragnienia przyjaźni, potrzeby miłości, konieczności mierzenia się z własnymi słabościami. Nawet błazen staje kiedyś przed lustrem, zmywa makijaż i przez chwilę widzi siebie takim jakim jest, bez oklasków i w samotności. Sądzę, że spośród wszystkich, być może podminowanych sarkazmem, mądrości przewijających się przez obraz Nimróda Antala jedna pozostaje niepokalana. Cokolwiek by się działo, jak dalece zwariowałby świat, nas, ludzi, będzie nieodmiennie ciągnęło do światła. Możemy tłumić w sobie ten pociąg, ale nie sposób go unicestwić ani się go wyrzec. Światło nas prowokuje. Wymusza na nas odpowiedzialność.


Kiniol

Pilgrim


Pilgrim urodził się jako dwudziestoletni mężczyzna. Ojciec siadywał przy jego łóżeczku i rozmawiali o różnych sprawach. Najczęściej o wojnie. Wojna była wtedy w modzie. Patrząc na nich z boku wydawało się, że milczą, a jednak rozmawiali. Ojciec był dumny ze swojego syna. Im mniej o nim wiedział, tym bardziej był dumny. Syn nie miał zielonego pojęcia o tym, co tak naprawdę łączyło go z ojcem. Bardziej liczył się z matką. Choć dzisiaj wydaje mu się, że jej nienawidził. Cóż jednak może być pewnego we wspomnieniach o czasach tak odległych. Będąc dwudziestoletnim noworodkiem Pilgrim zapadł na typową w takim przypadku chorobę, zachłysnął się życiem. Trzymało go kilka dobrych lat. Pisał wiersze, chodził na wagary, zakochiwał się i płakał nocami do poduszki. Wydawało mu się, że dużo mówi, że wręcz słowa wyciekają mu przez zamknięte usta, ale wokół wszyscy uważali go za milczka i prawdę mówiąc bali się go. Ojciec już nie przychodził do pokoju, matkę widywał w kuchni podczas krojenia chleba i zmywania naczyń. Czuł jakąś bliskość z tą kobietą gdy siadywał przy kuchennym stole, siorbał zupę pomidorową i próbował opowiadać o sobie. Patrząc z boku, nikt nigdy by się nie domyślił, jak bardzo intymny był to widok.

Jako dwudziestoletni noworodek Pilgrim nie mógł być przygotowany na klęskę. Za bardzo ufał życiu i sobie, za wiele sobie obiecywał. Cios zbudził go pewnego ranka, gdy wszyscy jeszcze spali. Myśli spieniły się w rozgrzanej do czerwoności głowie, wspomnienia rozlazły się. A więc było coś wcześniej? Jakieś życie przed życiem? A więc już kiedyś umierał? Dalsze wypadki potoczyły się zgodnie z pierwszym rozdziałem poradnika psychologicznego, który kiedyś, z wypiekami na twarzy, czytał do późnej nocy nie mogąc sobie poradzić ze skłonnościami do samogwałtu. Poczuł się wyobcowany, inny od swego ojca i matki, przestał rozumieć to co robi, przestał chcieć tego czego dotąd chciał. Uchwycił się jeszcze na moment paru przygodnych ludzi, jakiegoś bredzenia o misji, powołaniu. Palce krwawiły mu gdy zjeżdżał po powierzchni szarej ściany żłobiąc na tynku ślad zawodu. Po raz pierwszy czuł, że urodził się za późno. Miał żal do ojca, że wtedy, gdy siadywał przy łóżeczku, nie powiedział mu całej prawdy.

Przyglądanie się umieraniu złudzeń, to ohydne zajęcie. Pilgrim nie był masochistą. Ponad wszystko cenił równowagę. Myślał co prawda o śmierci, ale tylko przez chwilę, dla porządku, aby wszystko się dopełniło. Potem ubrał się i wyszedł, porzucił swoje myśli, zaczął żyć inaczej. Patrząc z boku można by powiedzieć, że stał się normalny, taki jak ty czy ja. Założył rodzinę, zapisał się do związków zawodowych, wstąpił do funduszu emerytalnego, głosował na prawicę, a potem na lewicę. Nikt nie zauważył, że Pilgrim jest inny. A on był inny. Miał w środku jakieś pęknięcie, jakąś ranę, jakieś nieprzystosowanie. Wydawał się silny i wytrwały, ale była to siła słabości, wytrwałość bezbronności. Wiedział, że urodził się za późno, wiedział, że wcześniej przeżył śmierć, nie mógł już o tym zapomnieć, nie mógł już z tym żyć. Ludzie, wydarzenia, głosy, spojrzenia, wszystko to wnikało w niego bez najmniejszego oporu i nigdy już nie wracało z powrotem. Wewnętrzna rana rosła i pęczniała wypychając się na zewnątrz czerwoną i pękatą blizną. Nawet gdyby chciał nie mógł już zapomnieć, blizna stała się jego pamięcią. Ci, którzy znają go dzisiaj, którzy mijają go na ulicy, uśmiechają się do niego w windzie, mówią dzień dobry przy kiosku z gazetami, nigdy nie myślą o nim inaczej niż o starszym, dobrodusznym człowieczku. On sam nie myśli o sobie wcale. Jedynie stojąc przed lustrem powtarza od czasu do czasu bezdźwięcznie swoje imię: Pilgrim – i myśli, cóż ono mogłoby znaczyć tu i teraz, kiedy nie ma już żadnej drogi, ani jutra, nawet najmniejszego złudzenia. Uśmiecha się do swojej wymiętej twarzy i odchodzi wolno, spoglądając ukradkiem na oddalające się odbicie.

Być może przedtem było tak samo? Trzeba być czujnym. Kto wie, czy któryś z nas, znów nie będzie musiał narodzić się na nowo. Jest jeszcze czas, aby się przygotować, aby tym razem niczego nie spieprzyć, nie zachwiać się ze strachu przed doszczętnym umieraniem.

Prywatne podsumowanie muzycznych uniesień A.D.2004


Przyszła pora, by uwolnić nagromadzone w sercu i głowie, myśli, emocje i inne dziwności przebudzone, niczym drużyna zaklętych, tatrzańskich rycerzy przez dźwięki i głosy wydobywające się z moich sześciu kreatywnych głośników. Patrząc na zestawienie, które sobie na użytek tego pisania sporządziłem, sądzę, że będzie to wydarzenie nie tyle wielkiej wagi informacyjnej, czy publicystycznej, ile raczej kameralne spotkanie przy kremowym, okrągłym stoliku w kawiarence wyobraźni, spotkanie, którego zasadniczym, choć płynącym leniwie i krotochwilnie celem, będzie otwieranie nie otwieranych dotąd drzwi, wspinanie się na drzewa, uśmiechanie się do przypadkowych przechodniów i inne takie... Jeśli nie wiecie o co chodzi, to może nawet i lepiej, muzyka to przede wszystkim żywioł. A robienie zestawień jest karygodne. Biorę więc całą winę na siebie, Tobie, drogi czytelniku i słuchaczu, pozostawiam czystą przyjemność. Lubuj się i zadziwiaj moim kosztem, na zdrowie!


28. Paatos – Kallocain

To cóż, że zaczyna się jak Trebunie Tutki, a potem jest takie i owakie, skoro ciągle jest ładne, delikatne, romantyczne, wieczorne. A że nie jest to mistrzostwo świata, hm, za to pani ma głos szwedzkiej rusałki, są miłe gitarki i smyki, nie ma nadmiernego przynudzania. Polecam gruboskórnym, działa jak piling.

27.Pustki – 8 Ohm

Młodzi ludzie z naszego własnego kraju. Bardzo ich lubię, szczególnie za debiut. Tym razem stawiają mi trochę za mały opór, choć tak naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Subtelne melodie, inteligentnie zagrane, ciekawe słowa, zdolny wokalista balansujący między manierą Janerki a Gawlińskiego z czasów Madame. W ogóle pachnie to latami osiemdziesiątymi, kto żył ten wyczuje i pewnie się ucieszy. Muzyka Młodej Generacji wróciła, i ma się nieźle.

26. The Books – The lemon of pink

Zgrzyty, piski, pogadanki, loopy, głosy, śmichy-chichy, a do tego wszystkiego intrygujący muzyczny sosik, taka jest ta płyta, i nic na to nie da się poradzić. Jest to jakiś eksperyment, ale zupełnie niewinny, wdzięczny, lekki, momentami nawet przyjemny, uwalniający z nadmiernego spinania się w sobie. Super terapia dla nadętych melomanów.

25. Tortoise – It`s all around you

Ta płyta jest naprawdę doskonała, nie ściemniam. Połączenie miękkości, puszystości, całkowitej nietoksyczności z nie do końca rozjaśnioną tajemniczością jest patentem Tortoise. Jedyną jej wadą, jak dla mnie, jest bycie którąś z kolei w dyskografii. Nie żeby panowie się jakoś szczególnie powielali, ale o zaskakiwaniu też nie ma mowy. Nieszkodliwe i niebanalne, od lat 4 do104, uczy, bawi i wzrusza.

24.Slipknot – Vol.3 (The subliminal verses)

Goście wyglądają okropnie i tym okropnym wyglądem podniecają i prowokują rzesze małoletnich fanów. Muzyką też dotąd nie grzeszyli. A jednak znów okazuje się, że nie o szatę i marketing chodzi w muzyce. Tępe potwory nagrały zupełnie niezłą płytę. Potworność okazała się nie tylko wrażliwa, ale na dodatek myśląca. Jeśli kogoś stać na przeskoczenie kilku ryków i hałasów może doznać przyjemnego gilgotania w trzewiach.

23. Damien Rice – O

O proste, dobre, ładne i mądre piosenki nie jest dzisiaj łatwo. Kto nie wierzy niech posłucha jakiegokolwiek radia. Damianek z przyjaciółmi nie boi się śpiewać piosenek, na dodatek mu wychodzi. Nie kombinuje, nie cuduje, nie udaje bóg wie kogo, na tle akustycznych gitar, skrzypiec, z pomocą miłej pani, opowiada swoje prowincjonalne, intymne historie. Urzekła mnie twoja opowieść Damianie.

22. Steven Wilson and Aviv Geffen – Blackfield

Znany pan z mniej znanym panem postanowili zrobić coś razem. I tak otrzymaliśmy tę oto płytę. Jaki efekt? Oprócz tego, że znany pan dał się poznać, a nieznany pozostał nieznany, otrzymaliśmy zestaw zgrabnych kawałków, z których kilka zasługuje na to, by zwać się pięknymi. To ambitna, poprockowa muzyczka z przebłyskami geniuszu i słodką nutą melancholii. Dla ciut pechowo zakochanych jak znalazł.

21. TV on the Radio – Desperate youth, blood thirsty babes

Nie ma rzeczy nie połączalnych. Okazuje się, że brudną elektronikę, punkową wręcz werwę i śpiewanie rodem z czarnych grup wokalnych da się pomieścić w jednym spójnym i wyrazistym projekcie. Jestem pełen podziwu dla udanej dziwności tego przedsięwzięcia. Brzmią jak galernicy przykuci do wioseł okrętu muzycznej tradycji. Wprawiają w odlotowy nastrój, bez jakichkolwiek ziół.

20. Tuxedomoon – Cabin in the sky

Są takie muzyczne światy, które przypominają czarne dziury. Wciągają w siebie wszystko i zachowują bezpowrotnie, same zamknięte i niewiadome, do końca osobne. Myślę, że z takim przypadkiem mamy tu do czynienia. Jest to muzyka całkowicie prawie odzyskana, a jednak wydobywająca się z nieznanego wnętrza, niemożliwa do sklasyfikowania. To opowieść dla wędrujących po ulicach miasta, oglądających wystawy, czekających na autobus albo zielone światło na przejściu dla pieszych. Opowieść rozedrganej drogi.


19. Twilight Singers – Blackberry belle

Jest coś perwersyjnie niepokojącego w skłonności organizmu do lgnięcia ku tego typu muzyce, muzyce podszytej jakimś arystokratyzmem, rozdęciem, dekadencką histerią, albo wręcz chorobliwym egocentryzmem. Z jednej strony czujesz, że powinieneś się brzydzić tym zestawieniem trądu z atłasem, z drugiej jednak wciąż odkładasz datę rozstania. Mdli cię i jest ci fajnie, jak na karuzeli.

18. Tomasz Stańko Quartet – Suspended night

Jeżeli moje zdanie może mieć jakiekolwiek znaczenie dla tytana jazzu polskiego, to jestem pod wrażeniem tej płyty jako całości. Wreszcie utalentowani, młodzi towarzysze Tomasza Trąbalskiego współtworzą widowisko, wreszcie iskrzy, jest jakiś dramat, jakaś przestrzeń dialogu i sporu, coś więcej niż formalno-sentymentalne swingowanie. Wciągające.

17. Pink Freud – Sorry music Polska

Nie wiadomo, czy przepraszają polską muzykę za to, co z nią zrobili, czy też przepraszają za polską muzykę, w każdym razie tak czy tak niepotrzebnie. Można się spierać z czym właściwie mamy do czynienia, co to za stwór, czy to jazz czy nie jazz, ale brzmi dobrze, odważnie i frasobliwie. Słuchając nie sposób się nudzić, nie tylko jeśli chodzi o ruch stopy i potrząsanie czupryną, także w kwestii ruchu myśli i zdumienia. Chłopaki nie szczędzą obustronnych podniet.

16. Dorota Osińska – Idę

Młodziutkie dziewczę naszej rodzimej estrady, obdarzone intrygującym głosem i charyzmą, wsparte tekściarskimi i kompozytorskimi tuzami, prezentuje się nam w prawdziwie porywającym i pociągającym stylu. Jest się nad czym zatrzymać, jest się o co zaczepić, jest się w czym zakochać.

Może szkoda tylko, że talent ożywia prawie w całości cudze myśli i cudze emocje.

15. Coma – Pierwsze wyjście z mroku

Jeśli jest się młodym, przepełnionym wiarą, ideałami i emocjami człowiekiem, i chce się to wszystko z siebie wykrzyczeć, wydalić, ogłosić, to nie zawsze wystarcza czujności i dystansu, aby to co powstaje, mogło przemówić naturalnie i dobitnie także do starych graczy, zblazowanych ekshipisów, poturbowanych życiowo włóczęgów. Tak po prostu jest. Ale podstawowym pytaniem jest co innego. Czy czujesz w tym szczerość? Ja czuję, i to mi wystarczy.

14. Chicago Underground Trio – Slon

Miło jest usłyszeć jak to robią w dalekich krajach. A robią to wyśmienicie. Co robią? Właściwie to co wszyscy i to co wszędzie; mieszają, mieszają co się da i jak się da, choć w szkole uczono ich po bożemu, to znaczy po amerykańsku, na jazzowo. Dobry uczeń, to jednak uczeń, który od pewnego momentu zaczyna pojmować co jest grane, a pewnego dnia wpada na pomysł, że i on mógłby zagrać tymi, którzy w nim dotąd grali. Tak powstaje Slon.

13. Lisa Gerrard, Patrick Cassidy – Immortal memory

I znów wędrujemy tamtymi drogami, przez tajemne światy wyłaniające się z chmur, z morza, albo z głębin ziemi. Gdzieś bardzo niedaleko, może nawet tuż za rogiem, tańczą swój taniec umarli, zbyt skromni i zbyt prości, by się ukazać w przepychu nowych szat. Nie cofajmy czasu, cieszmy się nieprzemijającą teraźniejszością. Kontemplujmy mroczne piękno.

12. Soufly – Prophecy

W muzyce, w muzyce, która nie utraciła ducha, nie wyzbyła się życia, nie zaprzepaściła mocy przesłania, w niej i tylko w niej, ból może być słodki, bunt dobroczynny, a hałas i krzyk uzdrawiający.

Jeśli ktoś tego nie wie, nie czuje, to znaczy, że nigdy jeszcze nie wyzbył się siebie, nie rzucił się bezbronny w głębiny bez nazwy, nie wykopał spod siebie punktu pseudooparcia. Ta muzyka nie obiecuje zbawienia, ona kruszy serce i odchodzi w nieznane.

11. Sonic Youth – Sonic nurse

W krainie sonicznej piosenki, której na próżno będziesz szukał kręcąc gałką twojego radioodbiornika, jest tak, jak w angielskich kreskówkach. Lekko sprane kolory, nieporadne kontury postaci, papierowe ruchy, niedobór akcji. Nie sposób ich pomylić z Myszką Miki i fabryką snów. Problem w tym, że świat masowy uwierzył, iż jest pierwowzorem kopii, której ambicją stało się bycie identyczną „z”. Szkoda tych angielskich kreskówek, szkoda tych sonicznych piosenek, i nas szkoda, nibyprawdziwych.

10. Tworzywo sztuczne – Wielki ciężki słoń

Robią ludzie fajne rzeczy, mieszkają w bloku naprzeciwko, chodzą naszymi ulicami, jeżdżą naszymi tramwajami, zakochują się, śmieją i płaczą. Warto to dostrzec, nim ruszymy na saksy. Koloryt lokalny jest nieodtwarzalny. Młode pokolenie Waglewskich wie o co chodzi. A i mnie staruchowi udziela się ta wiedza, kiedy słucham i skręcają mi się na przemian, to zwoje mózgowe, to zwoje układu pokarmowego. Nie łatwo się odkręcić. Na szczęście nie brakuje zakochanych poetów, i wciąż rodzą się nowi.

09. Budzy i Trupia Czaszka – Uwagi Józefa Baki

Lekarstwa na dekadencję są różne, z reguły nieskuteczne. Dekadencja jest jak katar, leczona trwa do końca, a nie leczona prowadzi do końca. Oczywiście bywa, że musimy zrobić coś istotnego, zająć się kimś, wykazać się. Wtedy z konieczności trzeba się choć na chwilę otrząsnąć, wyciągnąć, choćby za włosy, z bagna rozczulania się nad sobą. Na takie okazje punkowy Baka jest idealny. Muzyka pobudza krążenie, podminowuje, a słowa o marności nad marnościami to czysta homeopatia.

08. Peter Hammill – Incoherence

Która to już wielka płyta tego pana? Bóg jeden raczy wiedzieć i niech to pozostanie jego słodką tajemnicą. My zaś wejdźmy odważnie i z otwartością w ten niepodzielny świat, lśniący od środka bogactwem i różnicą. Nie jest łatwo wędrować tymi ścieżkami, nie jest łatwo sprostać śmiertelnej powadze, nie jest łatwo się nie zlęknąć i nie rzucić do ucieczki. Tu nie ma nic za darmo, do wszystkiego trzeba dorastać, wszystko trzeba sobie wysłużyć. Złoto próbuje się w ogniu.

07. Mordy – Antrology

Właśnie tę płytę, w szeroko reprezentowanej w zestawieniu kategorii rocka plumkającego, umieściłem najwyżej. Po pierwsze dlatego, że jest ona najżywsza, najbogatsza, najbardziej ubarwiona. Po drugie dlatego, że pojawiają się na niej prócz kawałków instrumentalnych również fragmenty okraszone słowami. Przykładowo takie: kochana siostro, kochany bracie, zamiast walczyć pij herbatę. To tylko z pozoru wydaje się błahe i śmieszne. W rzeczywistości chodzi o całkiem poważne sprawy, których nie daje się już niestety zakomunikować poważnymi słowami i w poważnej formie. To dopiero dramat!

06. P.J.Harvey – Uh huh her

Niesamowicie czysta, szczera i bezpośrednia rockowa płyta. Jakby przybyła z innej epoki albo innej planety, choć przecież do bólu współczesna. Niewielu ludzi na tym bożym świecie potrafi jeszcze tak zagrać i tak zaśpiewać. Ona potrafi. Jestem oczarowany. Nie zamieniłbym tych prostych, kipiących natężeniem emocji kawałków na najbardziej zakręcone symfonie.

05. Bjork – Medulla

Królewna Śniegu zaserwowała nam danie godne królewskiej uczty. Podobno ludzie północy potrafią odróżnić i opisać kilkadziesiąt odcieni bieli. My może ze dwie albo trzy. Nie wiem czy i z najnowszej płyty Bjork nie odkrywamy zaledwie wierzchołka góry lodowej, a reszta objawi się kiedyś, kiedyś tam, i rozdziawimy ze zdziwienia buźkę, niczym wigilijny karp. Póki co, ilekroć słucham tej płyty, nie mogę uniknąć wrażenia uczestnictwa w jakimś nieziemskim nabożeństwie, w czasie którego jestem unoszony głosem poza ramy znanego mi świata.

04. Pogodno – Pielgrzymka psów

Czy wystarczy się uśmiechnąć z pobłażaniem, machnąć ręką, ominąć, zrugać, zbyć i odrzucić zjawisko zwane Pogodno? Czy wystarczy się wypiąć na nonsens? Otóż nie. Najpierw dlatego, że nonsens ma gdzieś nasze wypinanie się, a potem dlatego, że on i tak wróci, i tak nas dopadnie.

To jest pielgrzymka psów, ucieczka przed rajem utraconym, pożeracz kilometrów słów, introwertyczna sonda”. Nic dodać nic ująć, tylko słuchać, i chlubić się niechlubnie.


A oto trzy, równorzędne, pierwsze miejsca:

01. Laura Veirs – Carbon Glacier

Nie pamiętam kiedy to ostatnio tak niewielki zestaw dźwięków, zrobił na mnie tak ogromne wrażenie. Jestem wręcz oczarowany, a nawet więcej, czuję się zniewolony piosenkami tej dziewczyny. Mógłbym ich słuchać całą noc. Są niczym miniaturowe perły nawlekane na nić wspomnień i szum oceanu. Proszą, by się zapomnieć. I jak tu odmówić?

01. Lungfish – Love is love

Nawijaj, nawijaj przyjacielu. Twoje słowa są jak miód dla mego zgorzkniałego serca. Twój rytm kołysze mnie do świętego snu. Twoja melodia obmywa mnie z win. Nawijaj, nawijaj przyjacielu. Niech nasza przyjaźń przetrwa rozpad światów, a nawet śmierć, nawijaj...Nigdy nie kończ tego początku. Zawsze wracaj.

01. Blonde Redhead – Misery is a butterfly

Pewnego dnia, pewien anioł, zapomniał drogi powrotnej do niebios. Miał na imię Kazu. Błąkał się po ziemskich ścieżkach, tulił się do kwiatów jaśminu, rozmawiał ze swym odbiciem w tafli źródełka. Aż kiedyś spotkał dwóch dobrych ludzi. Ludzie przywiązali się do anioła, a anioł przywiązał się do ludzi. Mieli na imię Amadeo i Simone. Nie lubili zgiełku ulic, ani gorączki miast. Anioł prowadził ich do ciszy. Nikt by o nich nie usłyszał, gdyby nie słabość do ontologii – na początku była muzyka, i anioły.


Janko Muzykant

Z netu jesteś, do netu powrócisz...


Jak trzy wektory wyznacznik do zera przyrównały


Za siedmioma przestrzeniami, za siedmioma podprzestrzeniami dana była pewna unormowana, dobrze uporządkowana rodzina wektorów w1, w2, w3, ... Nie były one przynależne do żadnej wartości własnej, a mimo to rodzina żyła zgodnie i szczęśliwie. Nie mieli żadnych kłopotów, prócz jednego: jak zarobić na życie. Od okresu do okresu, od -a do +a pracowali w pocie czoła w bazie wielowymiarowego Sympleksu-wyzyskiwacza, darmozjada i homotopijcy, który całe swoje życie przeżył według zasady najmniejszego działania. I ruszyli się wektorowi bracia, striangulowali Sympleks, zrobili z niego Kompleks, ale doli swej nie polepszyli. Wyczynia on z nimi swoje homologiczne sztuczki: a to na brzeg wyrzuci, a to obszar określoności do punktu ściągnie...

- Niedobrze żyć z takim Kompleksem - doszli do wniosku bracia. Nie ma na niego żadnych ograniczeń. I umyślili trzej najstarsi bracia: w1, w2, i w3 wyruszyć w świat, obejść wszystkie przestrzenie i wszystkie podprzestrzenie, wszystkie powierzchnie i rozmaitości i znaleźć dogodny i prawy układ współrzędnych. Pokłonili się po raz ostatni starej Macierzy, podjęli ją za kolumny, a potem wyszli na czysto potencjalne pole i ruszyli ze skokiem h/2 dokąd oczy poniosą. a idą, 2a idą, 3a idą, a potencjał wokół nich maleje i maleje. Popatrzyli bracia, a tu przed nimi na gładziutkiej płaszczyźnie zespolonej bieleje potok stabilny. Nie zwyczajny to potok, bo w podkowę Smale'a się zawijający.

- Ech, połowić by rybki - westchnął w1.

- A czemuż by nie? - zgodzili się bracia. Z punktu brzegowego zarzucili swą sieć epsilonową, którą już dziad ich dziada w nieośrodkowych oceanach domykał. A trzeba wam wiedzieć, że drzewiej nie takie epsilony jako dziś bywały. Patrzą bracia: w sieci ryba-sigma się trzepocze, ludzkim głosem przemawia:

- Nie gubcie mnie, mili moi, wypuście mnie do wody, a jeszcze się wam za to odwdzięczę. Wypuścili ją bracia na wolność, a sami dalej poszli. Uszli trochę więcej niż 0, mniej niż ě, patrzą: przy drodze mały parametr stoi, z głodu płacze. Ulitowali się nad nim bracia, nakarmili. Zaczął rosnąć parametr, a gdy osiągnął lokalne maksimum, pokłonił się braciom w pas i powiada: "Pamiętajcie o mnie, a ja jeszcze mogę się wam przydać".

I przepadł tak, jakby go w ogóle nie było. Pociemniało nagle niebo, słońce schowało się za czarną chmurę. Zawirowały w powietrzu liście Kartezjusza, zakręciły się turbulentne wiry, na polach wektorowych zakołysały się snopy koherentne, źdźbła z nich wiązkami lecą. Ogniste błyskawice rozdarły niebieską sferę Riemanna. Obejrzeli się bracia, szukają schronienia. Patrzą: przy drodze stoi chatka na kurzej stopce.

- Chatko, chatko, odwróć się do nas plusem, do lasu minusem!

- Zakołysała się chatynka, zakręciła. Weszli bracia do środka i dusza im się raduje. Stoi na środku stół i ugina się od jadła. Podjedli bracia, pytają: "Jest tu kto? Odezwij się, w imię Boże!". Patrzą, a zza pieca wychodzi kudłaty stwór: ni to wektor, ni to skalar, szczeciną pokryty, zakuty w łańcuchy.

- Witajcie, milency moi. Jestem dobrym czarodziejem, a nazywam się Ko-Szi Mak-Loren. Już pół życia tu siedzę pod strażą okrutnej Nabli-Jagi, bo nie stosowałem się do jej zasady nieoznaczoności...

Nie zdążyli dokończyć, bo oto zaświszczało i zaszumiało coś za chatką. "Uciekajmy" wykrzyknął Ko-szi Mak-Loren. Rozkuli go bracia i biegną wszyscy ile sił w nogach. Obejrzeli się za siebie i widzą: leci po niebie przepiękna Delta. Uderzyła Delta o ziemię, stanęła na głowie i zmieniła się w straszną Nablę-Jagę. "Czuję, czuję, wektorami tu pachnie." Ale wektorów i Ko-Szi Mak-Lorena już ani śladu. Wyprowadził Ko-Szi braci na linię geodezyjną, pokazał drogę do Dziwogrodu (który będziemy oznaczać przez Divgrad), a sam poszedł swoją drogą. Poszli bracia po linii geodezyjnej, a przed nimi rosły mury Divgradu, podobnie jak rośnie wykres tangensa przy argumencie dążącym do ă/2. A rozbiegały się z nich promienie złociste, tak, jak rozbieżne są sumy częściowe szeregu harmonicznego. Zaszli bracia do otwartej (a nie domkniętej) gospody "Pod Pierwiastkiem", pogadali z karczmarką, grubą Tyldą, a ona opowiedziała im o wielkim nieszczęściu, jakie nawiedziło ich gród. Książę Divgradu, wielki Tensor Holomorficzny X, dobry, kowiarantny pan, wyprawił bal Niezmienniczy z okazji 16 rocznicy urodzin swej córki, pięknej Rezolwenty. Takiego balu jeszcze nie było w jego obszarze holomorficzności. Przyjechał na bal sam książę dY'..., w samosprzężonej kolasce przybył graf Sinus ze swoją Sinusoidą. Wielowymiarowa muzyka delikatnie unosiła się po salach balowych, przy hiperbolicznych stolikach starsi grali w quasipreferansa, w lożach młodzi oddawali się całkowaniu po dt. Strojna w liberie służba na każde skinienie różniczkowała gościom jadło i napitki. Przygasło nagle światło, po ścianach zatańczyły figury Lissajous, wypłoszyli się goście. A gdy znów rozbłysło światło, spostrzeżono, że Rezolwenty-krasawicy ani śladu. Metodą sprowadzenia do niedorzeczności wykazano, porwał ją zły czarownik Vandermonde. Dostał się on na bal naruszając warunki holomorficzności Cauchy-Riemanna i wykonując zręczne podstawienie w szeregach straży. Mocno wryła się braciom w duszę opowieść Tyldy. I postanowili zmierzyć się ze strasznym Vandermondem i wyzwolić z jego rąk nadobną Rezolwentę. Przez szereg dni i nocy przygotowywali się do wyprawy, wreszcie powróżyli sobie z hodografu i ruszyli w drogę.

Bajka przędzie się wartko, lecz rzecz wolniej się toczy. Niełatwe warunki brzegowe zagradzały braciom drogę do sąsiedniego obszaru, najeżonego pseudowektorami, w którym panowała klasowa nierówność Schwarza. Ale po obwiedni dostali się bracia do punktu rozgałęzienia, w którym tablica stoi: "Na lewo pójdziesz - współrzędne pogubisz, na prawo pójdziesz - nieskończoność zobaczysz, prosto pójdziesz - przetransportujesz się". Zmartwili się bracia. "Co robić?", nie wiedzą. Nagle jak spod ziemi wyrasta przed nimi dobry znajomy Ko-Szi Mak-Loren. -Znam, znam wasze zmartwienia, bracia moi. Trudna to rzecz pokonać Vandermonde-a. Jego Śmierć wyznacza wyznacznik. A wyznacznik ten leży w dodekaedrze, dwie macierze w bok od cyklu Hamiltona. A dodekaedr leży w ikosaedrze. A ikosaedr jest ściśle związany z zerami funkcji meromorficznej: pierwszy węzeł zwyczajny, drugi nie ściągalny, trzeci - logarytmiczny. A funkcja ta ma osobliwość w biegunie i dostać się tam - trudna sprawa. Leży on za 2+3i górami, 2-3i lasami, w zespolonej przestrzeni złego chana Banacha. A przy biegunie siedzi stwór - potwór o przestępnej liczbie zębów, wołają na niego Dekrement. A z drugiej strony siedzi pies Funktor, sobaka złowroga, sierść na nim jak na jeżu z m kolcami, ogon zwija się jak w lemacie o wężu, funktorów pochodnych nie ma, bo nieaddytywna bestia. Taki to wyznacznik trzeba dostać i przyrównać do zera. Znów pokazał im Ko-Szi drogę i poszli nią bracia, aż doszli do brzegu niepustego obszaru, wypełnionego cieczą nieściśliwą. Patrzą, myślą, co robić, nie wiedzą. Nagle wychyliła pyszczek z cieczy sigma-ryba, ludzkim głosem przemówiła.

- Teraz ja się wam przydam.

Przewiozła ich na drugi brzeg i wskazała dalszą drogę. Nie zdążyli bracia przejść nawet dwóch okresów, kiedy zagrodziła im drogę nieciągłość pierwszego rodzaju. Ale któż to przed nimi skacze? Mały parametr!

- Wyście mi pomogli, a teraz ja wam pomogę - powiada. Uderzył o ziemię, rozwinął się w szereg, zwiększył stopnie przy kolejnych wyrazach, potem raz jeszcze i jeszcze raz i przeszli bracia C^k gładko na drugą stronę.

- A teraz idźcie po śladach operatorów prosto do bieguna - mówi. Znaleźli w1, w2 i w3 Ślady - patrzą, a rozchodzą się one na trzy strony świata. Poszli bracia każdy w swoją stronę. Szedł w1, szedł, a tu jak spod ziemi wyrosły przed nim nieprzeliczalne hordy chana Banacha, wszyscy (poza być może skończoną ilością) w formie Jordanowskiej, ostrzyżeni równo niczym pod nawias Poissona.

- Ech, nie ujrzę ja już swoich braci - wektorów - pomyślał w1 i rzucił się na wrogów. Ale oto już bracia nadbiegli. Pokonali złego czarnoksiężnika. Psu Funktorowi rzucili padlinę. Połknął Funktor jeden kęs, drugiego nie może, bo nieaddytywny. Udławiła się bestia i zdechła. A tu zatrzęsła się ziemia, wpadła w rezonans i rozpękła się góra. Wyłazi ohydny stwór potwór Dekrement. Nie stracili głowy bracia. Ze sznurków i lin skonstruowali za pomocą cyrkla i linijki 11-kąt foremny. Narzucili bestii na łeb, zaciągnęli. Zaplątał się potwór, przewrócił się na bok i wyzionął ducha. Znaleźli bracia licznik i mianownik funkcji meromorficznej, wyznaczyli pierwiastki, strywializowali węzły, dobrali się do ikosaedru, wydostali dodekaedr, pobiegli po cyklu Hamiltona, otrzymali wyznacznik i przyrównali go do zera.

Tak oto przyszedł koniec na Vandermonde-a. A przed braćmi pojawiła się, Rezolwenta, cała i zdrowa.


Co było do okazania.


Uwaga 1. Bajka napisana jest dla przypadku n0=3. Posługując się metodą indukcji zupełnej Czytelnik bez trudu uogólni ją na przypadek dowolnego n>3.


Uwaga 2. W ogólnym przypadku w drugą stronę bajka nie pójdzie


Starzy są już królowie świata

i tron zostawią opuszczony.

Synowie mrą w chłopięcych latach,

córki oddają, bez obrony,

przemocy – chore już korony.


Plebs je rozkrusza na pieniądze,

Pan świata, władca dnia, godziny

w ogniu rozdyma je w maszyny

co grożąc żywią jego żądzę;

ale już szczęście nie jest z nimi.


Już kruszec tęskni. Z głębi woła,

opuścić chce mennice, koła

maszyn, co nauczają nas

małego życia. Z fabryk, kas

powróci w swe podziemne żyły

w pokładach gór, co się odkryły,

by znów je zamknął ciężki głaz.

(* Rainer Maria Rilke)



Oddajcie co cesarskie Cesarzowi, a co boskie Bogu” – pocieszajcie się w tym co ziemskie miarą ludzką, przemijającą i skończoną, a dla tego co nie-ziemskie zachowajcie te wszystkie wielkie i tajemnicze słowa, które zwykliście zbyt pochopnie rozumieć byle jak, którymi przywykliście kupczyć na dziedzińcu świątyń!

Ale jak wytrzymać, jak nie ulec pokusie, jak nie ulitować się nad sobą i nad całym światem? Jak powstrzymać litość, kiedy chce ona zejść do samego dna, kiedy chce się rzucić w błoto, zakwitnąć w rynsztoku? Nikt tego nie wie, bo nikt nie przeżył jeszcze swojej własnej śmierci. A jeśli kiedykolwiek zdarzyło nam się myśleć, czy mówić, że Ten Jeden przeżył, to Jemu i tylko Jemu winniśmy także całą naszą nadzieję, całą wiarę i całą miłość. Jemu w sobie, poza sobą, Jemu we wszystkim, co było, jest i będzie. Nie ma Cesarza i Boga. Albo jest Cesarz i pragnienie Boga, albo jest Bóg i Człowiek.



Ludzie mają znów dziwne sny

I robią znów dziwne rzeczy

W głowie im buczy

i idą tam, gdzie nie poszliby

nigdy w życiu

to chyba przez te modne blizny

szczeliny w eterycznym ciele

odbieram kosmiczne sygnały

kosmiczne sygnały od ciebie


słyszałem, że czarne ma być białe

a białe jutro będzie czarne

słowa zapadły się pod ziemię

litery uciekły z księgarni

czy dziecko zrozumie twój głos

czy pies rozpozna twój zapach

odbieram kosmiczne sygnały

sygnały nie z tego świata


(Sygnały – Tomasz Budzyński)

Windziarz