Katarzyna Chmielewska

Ustawiczny lęk przed mniejszościami



Piątego listopada 2004 r. Sejm RP uchwalił Ustawę o Ochronie Mniejszości Narodowych i Etnicznych. Prace nad ustawą trwały ponad 11 lat, a ostateczny jej kształt był rezultatem patriotycznej licytacji między PO, PiS-em i LPR-em. Wygrali ją razem, a nacjonalizm najbardziej. Przyjęta przez Sejm ustawa wywołała kilka nieprzychylnych komentarzy, parę uszczypliwych uwag, ale żadnych poważniejszych dyskusji. Komentatorzy i krytycy odnosili się przede wszystkim do sprawy języka pomocniczego: na wniosek PO Sejm nie uchwalił prawa do używania języka mniejszości w urzędach gminnych jako dodatkowego. Parlamentarzyści nie bawili się w argumenty, poseł Polocke z PO stwierdził tylko, że „w polskich urzędach jedynym używanym językiem powinien być polski” i basta. „Jeśli dziś dopuścilibyśmy języki mniejszości w urzędach gmin, jutro może mielibyśmy je w urzędach centralnych”. Przerażające, zaiste: baba mówiąca po białorusku w urzędzie gminy! Może nawet w Warszawie! Dlaczego PO zabrakło konsekwencji i odwagi? Dlaczego PiS i LPR nie zafundowały nam więcej jeszcze normalności i nie zakazały języków mniejszościowych lub gwar w szkolnictwie i prasie? Nie ma powodu, żeby w polskim państwie w ogóle mówiono w językach innych niż polski! Czy w ogóle komukolwiek należą się szczególne prawa tylko z tego tytułu, że w państwie Polaków nie jest Polakiem?

Nieliczne komentarze koncentrowały się wokół języka pomocniczego. Inne zasadnicze kwestie wynikające z nowo przyjętego prawa pominięto. Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na rozróżnienie miedzy mniejszością narodową a etniczną. Wprowadzenie tego podziału jest na pierwszy rzut oka całkowicie bezcelowe: mniejszości i grupy etniczne mają ten sam zakres uprawnień. Po co więc oddzielać od siebie grupy narodowościowe i etniczne? Aby tę kwestię rozstrzygnąć, trzeba sięgnąć do art. 2, pkt. 1, w którym definiuje się mniejszości narodowe. Jedyna różnica miedzy mniejszościami narodowymi i etnicznymi polega na tym, że mniejszość narodowa ”utożsamia się z narodem zorganizowanym we własnym państwie”, oczywiście innym niż RP. Co oznacza ta identyfikacja i na czym miałaby polegać, nie wiadomo. Skoro jednak jakaś grupa obywateli państwa A utożsamia się z grupą obywateli państwa B, łatwo posądzić ją o nielojalność, a przynajmniej o dążenia separatystyczne względem państwa A. Mniejszości są więc nie tylko zawsze obce – gdzie indziej mają swoje państwo – ale są też potencjalnym zagrożeniem, może się bowiem okazać, że wybiorą swoją prawdziwą tożsamość i odrzucą przynależność obywatelską. Inaczej z mniejszościami etnicznymi – te są bardziej swoje, nie mogą dążyć do odłączenia, bo nie mają zewnętrza, „swojego państwa”, do którego można by je też ewentualnie wysłać. Z drugiej jednak strony nie mogą liczyć na ewentualne interwencje dyplomatyczne. Stosunki większość – mniejszość etniczna są zatem sprawą wewnętrzną; przedstawiciele grupy etnicznej są więc naprawdę „nasi”, co oznacza w praktyce, że możemy z nimi robić, co chcemy. Mniejszości narodowe stają się natomiast elementem polityki międzynarodowej. Wynika z tego, że postępowanie względem mniejszości może zależeć od stosunków z innym państwem, a zatem, że zachodzi tu jakaś szczególna wzajemność, czy też korelacja: jak rząd białoruski Polakom na Białorusi, tak państwo polskie Białorusinom. Zapomina się przy tym, że stosunek do mniejszości to stosunek do obywateli własnego państwa i wszelkie zależności od polityki zagranicznej są tu zupełnie nie na miejscu.

Jeszcze bardziej karygodne wydaje się owo rzekome utożsamienie „z narodem zorganizowanym we własnym państwie”. Nikt z komentatorów nie dostrzegł, jak absurdalne jest założenie, że polscy Żydzi mają się utożsamiać z państwem Izrael i ma to być wyróżnik ich tożsamości kulturowej. Podobnie z mniejszością niemiecką lub też białoruską w Polsce. Dlaczego miałyby się identyfikować z państwem Schrödera lub Łukaszenki? Dlaczego miałaby to być cecha konstytutywna ich tożsamości? Rozróżnienie między mniejszością etniczną a narodową, niefunkcjonalne i arbitralne zarazem, ma na celu tylko jedno: polski ustawodawca pofolgował swojej pokusie wykluczania, wskazywania, że mniejszości pochodzą z zewnątrz, są nietutejsze, że ich właściwe terytorium jest gdzie indziej. Właścicielem państwa jest naród polski, który łaskawie nadaje obcym prawa. Parlament zdaje się zapominać, że ci rzekomi obcy są skądinąd pełnoprawnymi obywatelami RP.

Artykuł 2, pkt. 1.5 Ustawy musi budzić homerycki śmiech tych wszystkich, którzy ukończyli kurs historii Polski w zakresie szkoły podstawowej. Polski ustawodawca zdecydował, że mniejszość narodową stanowi grupa, która „zamieszkuje terytorium Rzeczypospolitej Polskiej od co najmniej 100 lat”. Po pierwsze, przed stu laty nie było Rzeczpospolitej Polskiej i nie można mówić sensownie o jej terytorium; niby nie nowina, ale dla polskich posłów nowość. Korepetycje w zakresie klasy czwartej uprzytomniłyby im również, że granice RP z roku 1918 i roku 1945 różnią się znacznie, tak więc trudno tu mówić o jednym terytorium, nawet przy założeniu, że ograniczymy się do II RP oraz PRL-u i III RP.

Warunek stuletniej obecności na terytorium RP nie jest niestety tylko kuriozalną niedorzecznością, wiąże się z nim pewna taktyka, projekt przyszłych praktyk społecznych. Jest on wymierzony przeciwko grupom obecnych i napływających imigrantów (np. wietnamskich), którzy wcześniej czy później uzyskają status obywateli, ale nigdy nie będą chronieni w Polsce jako mniejszość. Parlament RP godzi się na ochronę praw mniejszości, ale w bardzo ograniczonym zakresie: tylko wymienione przez ustawodawcę grupy zyskują status mniejszości narodowej lub etnicznej. To wyszczególnienie grup etnicznych czy raczej katalog mniejszości wprowadziły już sporo zamieszania. Opór Ślązaków, broniących swojej odrębności, pokazuje, że nie sposób zadekretować odgórnie tożsamości kulturowej czy też etnicznej i że o przynależności decyduje akt wyboru samych zainteresowanych. Nawiasem mówiąc, w podobnej sytuacji są Kaszubi - obie grupy spełniają bowiem kryteria odrębności kulturowej, o której wspomina nowe prawo.

*

Ustawa o Ochronie Mniejszości nie pobudziła do żadnych zasadniczych dyskusji. Nikt nie zapytał, czy w demokratycznym państwie potrzebne są specjalne prawa chroniące mniejszości. Oczywiście przynależność RP do organizacji międzynarodowych, przede wszystkim ONZ, nakłada na Polskę zobowiązania prawne, ale nie przesądza to jeszcze, że ochrona mniejszości jest słuszna i bezdyskusyjna. W społeczeństwie obywatelskim, czy też po prostu w organizacji społecznej, która powstaje dzięki więziom obywatelskim, szczególne prawa mogą się wydawać przywilejami łamiącymi podstawową zasadę równości obywateli. Jeśli nowoczesne państwo uznaje prymat kategorii obywatelstwa nad kategorią narodowości, a więc decyduje, że kategoria narodu jest drugorzędna i nieistotna z punktu widzenia prawa, że jest po prostu jedną z wielu różnic kulturowych czy też społecznych, wówczas nie ma żadnego dobrego powodu, by w ogóle zajmowało się kategorią narodowości, w tym także mniejszości narodowych. Co więcej, można wręcz powiedzieć, że ochrona mniejszości to wzmacnianie lub konserwowanie mniejszościowych nacjonalizmów, które być może nie są groźne ze względu na liczebność swoich wyznawców, ale spychają w cień ład obywatelski i dlatego są sprzeczne z ideą ładu obywatelskiego. Pozostaje ponadto kwestia społecznej praktyki. Przynależność do wspólnoty nie jest kwestią wolnego aktu, ale wczesnej socjalizacji: decyzje o wyborze szkoły podejmują rodzice, a nie dziecko i w wypadku kultur zamkniętych jest to decyzja istotna, przesądzająca - np. z powodów językowych - o całej późniejszej edukacji i karierze, może być to decyzja odbierająca wiele możliwości życiowych. Rzecz jasna nie są to argumenty polskiej prawicy, ani też motywy jej postępowania, PO, LPR i PiS nie silą się nawet na ukrywanie swojej ksenofobii i to ona jest podstawą ich działań. Nie chodzi im o stworzenie egalitarnej struktury obywatelskiej, ale o możliwie najskuteczniejsze upokorzenie mniejszości.

Argumenty wcześniej przedstawione są jednak warte rozważenia w świetle obowiązującego w Polsce prawa i społecznej praktyki. Zacząć wypada od argumentu ostatniego, iż zamknięte, lokalne kultury odbierają możliwości życiowe. Tak rzeczywiście może się zdarzyć, znane są przypadki gettyzacji kultur, w których reprodukuje się bieda i niski status społeczny, trzeba jednak zauważyć, że za taki stan rzeczy odpowiada kultura makro, kultura dominująca, która wyznacza kulturze mikro pozycję rezerwuaru taniej siły roboczej lub negatywnego punktu odniesienia dla pozostałych grup społecznych. Afroamerykanie są potrzebni po to, by móc pogarszać warunki pracy robotnikom – zawsze jeszcze sytuacja pracujących będzie lepsza niż tych z getta. Kultura makro potrzebuje zamkniętych gett i je tworzy. W Polsce na szczęście nie mamy jeszcze gett etnicznych, toteż zagadnienie nierównego startu, czy też nierównych szans przedstawicieli mniejszości narodowych nie osiągnęło na razie poziomu powszechnego wykluczenia. Przedstawiciele mniejszości są zresztą dwujęzyczni i swobodnie mogą uczestniczyć w życiu społecznym, ekonomicznym i kulturalnym kraju z dominującą większością polską, nie tworzą hermetycznych struktur, choć niekiedy doświadczają dyskryminacji. Kultury mniejszościowe w Polsce nie są jeszcze zamknięte i uczestnictwo w nich nie ogranicza życiowych możliwości. Zresztą krytyka mniejszościowych gett, jak już wspomniałam, nie bierze pod uwagę całej struktury społecznej, która te getta tworzy, nie chce pamiętać, że aby zniszczyć getta, trzeba zmienić całą strukturę społeczną. Co ważniejsze, krytycy mniejszości czynią założenie, że alternatywą dla grup mniejszościowych jest jakaś powszechność lub też wolna od ograniczeń narodowych wspólnota, utożsamiana właśnie z większością. Tymczasem jest to założenie fałszywe: po drugiej stronie jest również ograniczona, partykularna kultura. Wydobywanie z mniejszościowej niszy staje się polonizacją, rusyfikacją lub germanizacją. Nie chcę przez to rzecz jasna powiedzieć, że człowiek, który dajmy na to urodził się w Norwegii, mówi po norwesku i czyta norweską literaturę jest z konieczności ograniczony do nacjonalnych horyzontów kultury norweskiej i nie uczestniczy w kulturze jako takiej, w kulturze wolnej od narodowego przydomka. Chodzi jedynie o to, że realny wybór, przed jakimi stawia się mniejszości, to wybór między jedną a drugą partykularnością, między jedną i drugą kulturą lokalną. Tu nie ma żadnej powszechności. Nie widać też żadnego dobrego powodu, by jakąś kulturę lokalną, pojętą jako konglomerat języka oraz zwyczajów, uważać za lepszą od innych. Dlaczego schabowy ma być wartością a kindziuk nie? Przywiązanie do idei, że z kreśloną kulturą narodową wiążą się jakieś równie jasno określone wartości jest tyleż popularne, co kompletnie bezmyślne. Zwolennicy takiego ujęcia kultury operują wyłącznie stereotypami narodowymi: Niemiec pracowity, Polak rodzinny, ale nie mogą wskazać na jakąkolwiek cechę, nie mówiąc już o wartości, która charakteryzowałaby dany naród w całości i tylko ten naród: w stereotypie rodzinni są też Włosi, choć chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie twierdzi, że wszyscy Włosi i wszyscy Polacy są rodzinni. Wzory kultury oczywiście istnieją, ale nie rozkładają się wzdłuż podziałów narodowych: patriarchalizm to problem nie tylko Rosjan, ale też Polaków, Ukraińców itd. Jeśli tak, to nakłanianie do zmiany języka lub obyczaju, zwłaszcza to prowadzone przy użyciu przymusu państwowego przez jakąkolwiek większość (w tym wypadku etniczną), jest tylko znakiem represji i dominacji, na które obywatelski porządek społeczny nie może przystać. I dlatego jest nam potrzebna sensowna ustawa o mniejszościach.